Tuesday, December 31, 2013

Przekrój - Wystawa 3/1/14 - Zapraszam!

zbyszek dąbrowski
urodzony w Warszawie.
rocznik 82'
student PJWSTK, ASP, Universidad de Granada (Bellas Artes)
członek grupy artystycznej Kapie Ci z Pędzla

wystawy: Art Fair - Luxe Art Museum (grupowa), Singapur (2013); Bank Art Fair (grupowa), Hong Kong (2013); wystawa grupy Kapie Ci z Pędzla, Mui Ne, Wietnam (2013); Kidz with Guns (indywidualna), Warszawa (2010); Zapach Zahtaru (indywidualna), Warszawa (2010); Warszawa nad Kamienną (grupowa), Ostrowiec Świętokrzyski (2008)

podróżuje, pisze, maluje...
szuka mecenasa (nie prawnika).

Saturday, November 30, 2013

Almost hero for hiro

Poniżej tekst, który ukazać sie miał w grudniowym numerze hiro. Zapoczątkować miał serię felietonów pod tytułem: Nieznanych gleb frotter.

Nie ukaże się, niczego nie zapoczątkuje. Będzie reminescencją mojego pragnienia, by kiedyś z pisania żyć.

Hiro ponoć w stanie agonalnym. Przykro mi.

Dziękuję Piotrowi Dobremu - do niedawna naczelnemu Hiro, który zaprosił mnie do współpracy. Kończy on przygodę z pismem w momencie gdy ja miałem ją zacząć.

***

Koniec początku. Początku koniec.

Oh Jesus - powtarzał Andy gdy napotykał drobne przeszkody. Stolarzy dwóch. Dziś rzeczę tak gdyż ośmielam się twierdzić, że Jezus też miał momenty zwątpienia (wybacz mi nieboska prawico). Jakie kłody pod nogi, w nogi drzazgę wbiły, czy może ktoś Mu belkę lub belką w oku. Zapewne nie wzdychał Oh Andy, może Oh Me - O Ja. Odpowiem Mu - o żesz Ty, czyli o Jezu. Usprawiedliwiłem więc choć częściowo tych co Pana Boga nadaremno wzywają. Zdarza mi się to ostatnio często. Co prawda nie o drzazgę chodzi, tyle że sam pośród ludzi wzrostem mi do żeber.
W Wietnamie jestem.  Teraz pada, a przemieszczać się muszę z Thao Dien do Dystryktu 12 przez pachnące targi rybne, oblane deszczem stoiska z truchłem, które niegdyś miało szansę być najlepszym czworonożnym przyjacielem człowieka. O Jezu, dużo atrakcji na tych 20km, które pokonuję na pierdzącym pojeździe 2kołowym.
Pogoda wchodzi w tą samą konstelację, jak ta która maluje niebo nad północno - zachodnim krańcem Stanów Zjednoczonych. Tu hipis Andy, wchodząc w mgławicę Delirium, wprowadza mnie w tajniki rzemiosła, w którym razem z Jezusem niejeden mebel uszykowali.
To co pchnęło Kurta, do tego by zostawił pudełko po cygarach na podłodze, mnie swata z tęsknotą za Seattle. Dlaczego jestem na Półwyspie Indochińskim?
Wszystko przez Hiszpanię, a właściwie dlatego, że nie czułem się najlepiej nad Wisłą. Ale zacznijmy od Wiosny czyli od początku.
Wykwintnie dużo wykwitów rzeka niesie ta szeroka nie dla jednego jedynie oka. Jestem leniwy i skąpy. Nie bardzo chciało mi się do fryzjera wypuścić biegiem ni włosów. Więc odpuści golenie pani w kitlu białym za peelenów krocie, ni goleni panowie w trzy paski białe goleni mi nie nastawią. Za te drugie nie musiałbym nawet płacić - taka darmowa usługa PKP. Zapraszamy do Szczecina,  w pociągu lub pod pociągiem,  a potem w Warsie golonka lub przetrącone dwie w wprzedziale.
Zmęczony trochę tą polską gościnnością i gourmetem, wybrałem się w kierunku przeciwnym - ku źródłom rzeki. Wsadziła mnie tam niewiasta pewna do samolotu, w mieście gdzie smok ochlał się wody z wykwitami, a reszta to straszna dla gada historia. Z tego miejsca smoczej udręki, uciekłem na południe,  ku krainie gdzie rzek jakby mniej, w PKP nie ma opcji jazdy pod taborem, a smoki żyją niepokojone, sącząc krystalicznie czystą wodę,  spływającą z Sierra Nevada.
Ulokowawszy się w mieście Świętej Góry, z której w wiekach ciemnych zrzucano chrześcijańskich męczenników,  wygrzewałem się w wiosennym słońcu smagającym zbocza Sacramonte.  Beztroski, nie myślałem o przepaści z której niebiański PKP zabierał ich ekspresem do Pana, a podróż ta trwała znacznie krócej niż relacji Warszawa - Kraków.
Gubiąc się w labiryntach Alhambry,  nie kontemplowałem mrocznych wieków jasnych hiszpańskiego Chrześcijaństwa, gdy przez zawiłości jej przejść się nie dało bo zasłana  muzułmańskim trupem. Z tego letargu wyrwała mnie kolejna niewiasta mówiąc: albo wóz, na który cię nie stać, chłopie, albo przewóz...do Seattle. Poleciałem więc. Łzy roniłem za Granadą, ani jednej kropli krwi, bo Sacramonte i Alhambra i tak już nią zlane obficie.
W Seattle żadnych płynów ustrojowych,  tylko woda.
Nie ma gdzie przed nią uciec. Z jednej strony jezioro Waszyngton,  a z drugiej Puget Sound. Jest wszędzie,  a jak zdaje ci się żeś bezpieczny,  to chluśnie ci z nieba. Nie bez przyczyny najwyższy szczyt gór Kaskadowych zwie się Rainier, nazwę góry, którą w słoneczne dni widać z każdego punktu miasta, można na siłę przetłumaczyć " deszczowszy". Żeby za mało H2O mi nie było, zamieszkałem na łodzi - jezioro Union.
No i zaczęło bujać.
Gdy kopiowałem treść żołądkową na wodzie akwenu, mówi do mnie sąsiad, weteran wojny w Indochinach - pobujaj się po Wietnamie.
Poleciałem więc wiatrem i jednopłatowcem niesiony.
W Wietnamie leje się pot. Już osiem miesięcy zasilam rzekę Mekong.
Nie tylko temperatura płyny na czole wybije. Wietnamska rzeczywistość plecy zrosi każdego białasa.
Początek niewinny - gekony,  zwierzęta,  które w Hiszpanii żarły każde dziadostwo,  pragnące przyprawić ci bąbel. W Azji wszystkiego jakby więcej - ludu i komarów. Gekony nie nadążają, tak samo jak człowiek, który popełnia ten tekst, z drapaniem się po łydkach.
Gwałtownie żem się poruszył, gady zwiały. Ja nie mam dokąd. Oblało mnie motorów morze. Gdy próbuję przejść autostradę Hanoi - Saigon, dwie ofensywy ścierają się ze sobą, a ja jestem linią frontu. Południe atakuje północ, a zaraz odpowie mu Hanoi. Ze wściekłym impetem, na czterech pasach, mkną wyszczerzone gęby bezzębne. Powietrze tak świszczę przez po jedynce szczelinę, że słyszę - Witamy w Wietnamie. Prawie przykro mi było, że trzonowce mam wszystkie. Przyjechał cham z Polski i nie odgwiżdże. Tu okazuje się, że co drugi tak stomatologicznie mnie wita. Pędzą. Pewnie do dentysty.
OK, ja ruszę w i po nieznane taką razą (patrz - polski cham niegwiżdżący).
Już bez świstów, podobne twarze, z ubytkami,  statyczne witają drągala z nad rzeki kwitnącej. Mekong mulisty meandrami oprowadza mnie, wszechobecny zapachem i kanałami włada niepodzielnie całym miastem. Czy odetchnę tu od odoru kwiatów nadwiślanych?
Bladzi Wietnamczycy śniadzi boją się słońca,  bo lato bywa gorące. Nie stawiasz tu nigdy minusa przed cyframi dwiema,  które determinują temperaturę.
Biała gwiazda czyni autochtona białym nie bardzo. Zakrywają więc ciała swe miejscowi warstwą tkanin "Made in USA" dużą czcionką na froncie i "Made in China" od zaplecza. Przed słońcem chronią się by nie zabarwić się na kolor pożądany przez tych "Made in USA". Czerwoni Amerykanie nierdzenni są reminescencją wolności,  która Vietcong  wysłał do wujka Sama w 1975. Ogorzała od słońca i whisky paszcza jest nadzieją na American Dream, bo dla wielu wietnamskich dziewcząt California über alles. Patrzą młodzieńcy  wietnamscy skonsternowani. Dziewczęta białe raczej niechętnie skuszą się na lokalny uśmiech fortepianowy. Odchodzą koleżanki i siostry w objęcia bratanków Sama, córy Zachodu na instrumentach klawiszowych nie bardzo poznały się. Pojawia się szansa dla pulchnych matron lokalnych.
Almost everyone's happy.
Przemierzam kraj ten szczęśliwości w  buciorach grubych, naucze się później ze w Indochinach robi się to w klapkach.
Stawiam pierwsze kroki.
Zostawiam odciski na wietnamskim padole, padoł odpłaca sie tym samym na moich palacach. Wzajemność.
Będąc białym na anonimowość szansy brak. Poza kolorem skóry, uśmiech otwiera wiele drzwi. Warto zrobić ten wysiłek drobny, nawet jeżeli za pierwszy posiłek swój zapłacisz 300% tego co Wietnamczyk. To wciąż 300% mniej niż to, o co musiałbyś odchudzić swoją kieszeń nad Wisłą (chyba że korzystasz z usług obligatoryjnych czasem, tripasiastych kolegów uroczych - a to przepraszam).
Puść golenie w zapomnienie.
Tu dominuje pożywienie,  którego nie mogą ci przetrącić, chyba że sypną ryżem w twarz. Rzuca się on z resztą w oczy sam.
Ryż jest w Wietnamie tym czym pyry dla chłopaków, którzy muszą zaserwować (w) golonkę.
Nie on dodatkiem jest tu - możesz zamówić zupę, pierwsze danie i deser jako dodatek do ryżu. Nie ryż jest tu dla ciebie,  dla ryżu jesteś ty, a jak nie to znajdzie ryż innego konsumenta,  co najmniej 90 milionów, a do końca dekady może pęknie 100 okrągłe. Sporo tych co z odwagą prezentują swą nadwagę nago.
Nie samym chlebem człowiek żyje,  samym ryżem żyje Wietnam.
Przez parę miesięcy, zalewając miskę rybnym sosem, jedną stroną wpadał, inną lub tą samą wypadał, użyźniał glebę, z której Wietnamczyk zbierze białe złoto trzy razy do roku. Ja trzech razy nie dam rady. Dajcie żaby, spróbuję szczura albo śmierdzącego mułem suma. Ryby tej sumarum, owoce morza nie są tak tanie i popularne jak zdawać by się mogło.
Na czole tatuaż mam, widoczny tylko w Wietnamie i dla Wietnamczyków ekskluzywnie.
300%.
Wygarną nietylko za suma sumkę pokaźną.
Nieformalnym prezydentem jest tu Benjamin Franklin.
Wujek Sam nie jednej niewiaście wietnamskiej bilet zafunduje, kochający stryjek Sanders zadba o serduszka tych, którzy za miłość do Ameryki i wizytę u kardiologa w dolarach zapłacić mogą. Opatuli ciałka warstwą tłuszczu, w którym topią się kawałki z Kentucky kurczaka.
Między Wietnamem a USA zawsze sporo chemii było - toksyczna to miłość.
Co ciekawe, największym Casanovą, który wietnamskiich serc złamał wiele, nie był czerwonolicy Amerykanin biały. Kolorowy Agent Pomarańczowy,  chmurą chmarę dzieci zostawił. Wodząc wzrokiem, za tatą, tęsknym, odmiany losu w losach sprzedaży na loterię szukają. Tatuś przystojny być musiał,  może rączki miał trochę przykrótkie ale za to oko jakie duże; co prawda tylko jedno ale przecież nie można mieć w życiu wszystkiego. Kup pan los. Odmień mój i własny.
Przebiera, człapie, pełza dziatwa pomarańczowej agentury.
Loteryjnym plikiem puka w przyciemnianą szybę amerykańskiego SUVa z jednej strony. Z drugiej pewna francuska opona wyciąga rękę po prezent od Pułkownika Sandersa.
- Mówisz,  że masz Michael na imię, chłopcze?
- Nie. Michelin, psze pana.
- Pozwól, że naprawię swój błąd. Masz kurczaka.

Amerykański SUV z francuskimi oponami - symbol azjatyckiego awansu społecznego.
Wysypią się panierki okruchy z auta, francuskie wypadną dzieci wietnamskie - odbiją z brzucha i wpadną prosto do szkoły. Tu podjąłem się uczyć tych młodych, kwadratowo rosnących jak wymówić poprawnie imię brodacza z Kentucky. Nie zawsze dzieciaki przedstawić się potrafią ale pewne słowa w ustach ich obfitych, brzmią lepiej niż Szczesniaka songi Mietka. Rzecz na rzeczy z Ameryką jest - bez obawy Obamy imię wymowią. W baraku na hamaku wzdychają panowie za USA i paniami, które już w Kalifornii.

Westchnę i ja za triple I.P.A. z Georgetown w Waszyngtonie.

Monday, October 28, 2013

Wietnamsk. Województwo Wietnamskie


Dostaję kurwicy.
Zmagam się z kurejwami i królewnami. Sorry, że tak z grubej rury ale dziś jechałem za ciężarówką i się nawdychałem.
Rzucałem kurwami (ale nic im się nie stało).
Są kurwy niezniszczalne, latają w powietrzu niczym superludzie. Rzuca sąsiad sąsiada zdzirą, a ta wysokim obcasem lakierowanego pantofla, z karata wbija Ci się w twarz. Podniesiesz tą gibką panią w peruce i ciśniesz w chama, co hamulców nie uznaje. Przejedzie koparka co właśnie spaliną chuchnęła ci w twarz, przetoczy się po kurwie. Wstanie baba, otrzepie się,  by nie straciła proca nic z mocy swej. A ta dziarska starsza pani, co jej kretyn w żółtym hełmie (drogówka) macha atrybutem swojej mizernej władzy przed twarzą. Chyci blać za kostkę i pouczy młokosa - Jak żeś taki szorstki z damą, na kurwę jedynie liczyć możesz.
Bęc obcasem w pysk.
Uciekłem ze skrzyżowania Hai Bà Trưng i Võ Thị Sáu, na którym kurwy mają pas startowy w godzinach szczytu. Ruszam po zestaw porannego błota, kawy i smogu. 50 tysięcy dongów ta przyjemność. Zimne mleko gratis!

Umarł generał Giap. 102 lata umierał. Bojąc się kostuchy, obiecał śmierci, że gorliwie wyręczy koleżankę nieśmiertelną po fachu. Odpowie mu, ostrząc kosę: Jakaś blada jestem, jade się opalać. Carpe czerwonym Diem, a ja karpię idę łowić.
Tak uszczknął jej setkę, wychylając dwie, dobili targu. Naostrzył i on swój oręż, by przez dwie dekady (szybko się znudził) wykrwawiać pochody francuskich i amerykańskich istnień. Niektóre umierały szybko, pewne wolno a inne ze strachu. Mało mu było, rozkręcał się dopiero z resztą, by te dwa zero ze stu z pompą kościstej damie zadedykować.
Posłał na śmierć rodaków swych morze. Wietnamskie Morze Czerwone, przeszedł generał Abraham, suchą stopą aż do Saigonu. Zaleje szkarłat, Wietnamu kwiatów pola.
Cieszy się Wietnam glebą urodzajną, którą dziś użyźni truchło Wielkiego Nawoźnika (?), Nawoźcy (?), gen. Giapa, lat 102.

Wzmożona aktywność ladacznic na drogach, by każdy miał szansę rzucić sobie, stojąc w korkach, przez kondukty żałobne generowanych.
Żałobne kurwy drogowe.
Są też płaczliwe kurwy pływaczki. Bo pada. Czasem lepiej przepłynąć niż przejechać. Kraulem kurwy pływają obok pojazdów unieruchomionych. Żabką wpłyną do domów, sklepów, barów i co łzą się rzuci w ten dzień deszczowy - ludowego komitetu dzielnicowego. Tu portrety wujka Ho zachodzą grzybem. Zarosły już maksymy, które strawą duchową dla Wietnamczyka, niczym kroplówka, przymusem być powinny. Kto sprawuje moralną pieczę nad tą populacją galopującą gdy wujek Ho na grzyby się wybrał?
Benjamin dobrotliwy Franklin.
W kieszeni niczym nie zarasta, co najwyżej tłustych paluchów tłuszczem, poklepywany przez rzeszę wietnamskich wielbicieli.
Palce różne, paznokietki wszystkie długie, co by nozdrza ceremonialnie oczyścić, lub wydłubać pozostałości z pozostałości uśmiechu białego.
Znają Benjamina wszyscy i Benjamin wszystkich też zna. Ma kolegów wielu, których zaprasza na azjatyckie salony słomiane. Benz Karl, z córką się w klapkach pojawia. Długim pazurem wyczesze szerść Armani Giorgio na plecach swych. W zapomnienie odchodzą tuzy czerwonej przeszłości wietnamskiej.
Niemęski paraduje kapitalizm we włosach blond, skarpety białe podbił mokasynem.
Nie wiem czy wujek wciąż uśmiecha się, z fungusa maską twarz zasłonił swą.
To wszystko przez deszcz.

Friday, July 26, 2013

Saigon Outcast


Poranna dawka pyłu w oczy.. ale nie żałuję, że opuszczam Thao Dien, bo pora na Wietnamskie Przeboje.
Strona A.
1. Dziecko sąsiadów obdzierają ze skóry, który to już raz? To prawdziwy hit. Ja bym się już przyzwyczaił (do obdzierania).
2. Leniwe koty paradują przed, na metalowym łańcuchu, kundlem zrozpaczonym.
3. Dziewczęta siedemdziesięcioletnie o złom skrzeczą, szczękając Ukrainą, pojazdem łańcuchowym reklamują szrot.
Nie oglądam się, pędzę ulicami, gdzie w nazwach same Huye, Hyeny i inne hyihoczące potwory.
Płaszcz przywdziewam plastikowy - pora deszczowa.
Mkną po drogach biedronki w kropki różowe; błyszczą się zębami powyrywanymi, piraci dróg z ubytkami także. Rzęsiste strugi smogiem piaskują im twarze. Patrzę na falę skuterów przez ulewę płynącą i myślę sobie, że Wietnamczycy to naród piękny...nie bardzo.
Potwierdza to Olga, z Dżakarty wpadła przelotem.
- Nie martw się, Zbyszek, Indonezja też w piękności konkurach wypada blado (a niby tacy opaleni).
Brakuje mi Zachodu. Chcę, żeby ludzie uśmiechali się pełną półką, żeby w ogóle się uśmiechali.
To miał być przełom, a siedzę w barze gdzie kelnerka stoi do mnie bokiem. Wiem, może też nie ma czym się poszczerzyć ale myślę, że po prostu jest niemiła.
Świąteczne bombki, którymi upstrzony jest szary od papierosów sufit, jakoś świątecznie nie nastrajają.
Przerwa (nieświąteczna).
Co znajduje się poza Saigonem? Mekongu Delta jest i komary są ale to znam z Dystryktu 2.
Rzeką, w której pod koniec ubiegłego wieku wybito ostatnie krokodyle, kierujemy się na wyspy, gdzie skosztujemy wódki na wężu pędzonej. Dorzucą też skorpiona i kruka, dla smaku oczywiście. A może cukierki z Duriana? Rzygańsko na siódmy zagon gwarantowane. A na siódmym zagonie i tych nieobrzyganych zobaczysz owoce inne niż Durian... jeżeli wcześniej nie zjedzą cię komary. Mają wolne razem z nami. Żeśmy się zżyli bardzo. Braterstwo krwi. Dużo braci mam, co widzę na nogach głównie.
Nigdzie nie wdycha się tak spalin jak na łonie (martwej) natury. Wyziewy  malowidła finezyjne rozlewają po powierzchni. Action Painting. Rzeka, bez krokodyli jałowa, niesie nas w kierunku pływających straganów. Towary te same co na jarmarkach Saigonu. W bonusie choroba lokomocyjna -  jestem odporny, poza tym po Durianie nie mam czego zwracać.
Pora zawracać.
Mui Ne, rosyjski kurort w Wietnamie? Czemu Ne.
- Ona nie może być Rosjanką, bo się uśmiecha. - wyrywa się Oldze.
Jakaś inna blada twarz szczerzy się do Morza Południowochińskiego.
Gdzie Rosjanie w takim razie?
Na pewno są w Rosji...i właśnie tu - na wybrzeżu Wietnamu.
O! Jest cyrylica, więc Cyryl zapewne też gdzieś.
Dziś pada ale wciąż wierzymy w złote na plaży łańcuchy i jednakowoż zęby. Tyle mafii nie zobaczysz nawet w filmach Scorsese Martina.
Patrzą miejscowi wilkiem na rosyjskiego niedźwiedzia - nam też się obrywa, po kieszeniach przede wszystkim.
Nie uśmiecha się Wietnamczyk i tym razem nie chodzi tylko o dentystyczne braki. Rosjanin też nie bardzo paszczę wentyluje swą. Czemuż to, jeżeli w jamie twarzy ma tyle złota co Fort Knox?
Czy to legenda o złotych w szczęce zębach?
Zadyszany, marszobiegiem do monopolowego, chciwie łyka powietrze nasz oprycznik. Tuż przed tym jak zaleje swój organizm nie tylko tlenem, pojawia się krótka chwila długo oczekiwanej prawdy. Gdy tak mocował się z butelką we francuskim pocałunku, odsłonil swoje w japie depozyty - nad deszczową mieściną pojawiła się tęcza.
Nie wszystko słońce co się w Mui Ne świeci.
Świeci się Wietnamczykom nie tylko w monopolowym ale wszędzie tam gdzie złota biżuteria na zewnątrz i wewnątrz ustrojowa. Porażający to blask. Przez zaciśnięte szczęki nagie wycedzi spasiba ekspedient cherlawy. Wręczając Stolicznają, obwącha wilk niedźwiedzia. Dla niego jest tylko zwykłym kundlem, który kłania się wpół przed ogorzałym brzuchem rosyjskim. Znalazł metodę Cyryl w portfelu grubym jak własny mięsień piwny.
Zbieg okoliczności, właśnie skończyłem "Rosję Putina" Politkowskiej.
Rozmawiam z właścicielką baru z sziszą. Spotkał się europejski Wschód z Bliskim Wschodem na Dalekim Wschodzie.
- Lubię Bilibina.
Przymilam się rosyjskiej matronie, której figura nijak komponawałaby się z krajobrazem Gułagu. Pieję już nad Riepinem Ilją. Rumieniec wstąpił na pucułowate, rozmówczyni mej, lica. Potem Bułhakow, lekka zaduma. Achmatowa - niepewność. Sołżenicyn - przeciągam strunę. Politkowska - przeciągnąłem. Pozornie próbuję ratować sytuację Gorbaczowem (o którym Politkowska pisze, że przez Rosjan niezbyt był lubiany). Widzę, że sytuacja dla niemizernej damy jak Cud nad Wisłą, więc ostatnie cięcie.
- No a Putin to prawdziwy Czort Iwan.
To już koniec rozmowy. Uśmiechu nie ma. Za to nietylko lica rumiane ale i oczy też przekrwione. Organizm się zapowietrzył.
Znika gospodyni nasza, tak jak para z uszu, uszła w toalety czeluści. Tam da upust innym stanom skupienia. Część z nich zanieczyści morze, do którego za kilka godzin wskoczymy. Uwierzymy, że Wietnam to nie tylko Ho Chi Minh City ale również 3 tysiące kilometrów wybrzeża.
Akwen prawie jak Bałtyk. Są smażalnie, nie uraczysz tu pangi, co prawda ale kłębiące się na ruszcie ośmiornice czy krewetki bronią honoru w konfrontacji z rajską Polską nadmorską. Prawie z żalem przyglądam się pustym plażom lipcowym. 35 stopni w cieniu, a tu nie ma się komu na słońce poskarżyć. Zero integracji z miejscowymi. Zostawili nam kilkaset metrów plaży. Ni żywej, ni martwej duszy. Odgrodzili sie pasem palmowego lasu.
Nie to co w Polsce - panowie we fryzurkach na lato praktycznych, zapraszają cię ochoczo do podzielenia się zawartością portfela, tudzież kieszeni twych. Taka bezterminowa pożyczka na napoje różne. Entuzjastycznie cię witają. Nieraz ręka ich nielekka, zupełnie przypadkiem szuka odpoczynku w okolicy trzonowców, które odsłoniłeś w zachwycie nad legendarną polską gościnnością.
Chwaląc się Adidasa, zapachem butów nowych, nieopatrznie stópkę omskną, pepegiem wytrą zasmarkany nos. Integracja...
Białe skarpetki i sandały by nie pobrudzić nóżek ani plaży.
Ich troje małoletnie rozwrzeszczane na ręczniku.
Ich troje pełnoletnie fałszujące w radioodbiorniku.
Kultura...
- Synu, zdeponuj te puszki w krzakach.
...i Oświata.
A tu? Dzicz! Tylko czasem jakieś delfiny na horyzoncie.
Piję sok prosto z kokosa, bo nie mają szklanek - chyba palma mi odbiła.
Może..ale nie stać mnie, żeby z chłopakami w Chałupach się integrować, a potem wylądować w Rowach.
Znikają homonta złote, znikają z nimi tęcze. Wracamy do Saigonu.
Strona B
1. Karaoke - śpiewają z taką pasją, że ścina wosk w uszach.
2. Dziecko sąsiadów przestali obdzierać, szczeka więc na koty, bo pies ma już chrypę.
3. A ja śpiewam - płynie Mekong jak Wisła szeroka...
tęsknię już za domem. 















Sunday, May 5, 2013

Слобода

Maj. Czekam deszczu. Lecz ten jest jak amerykańskie filmy. Zapowiada się interesująco, kończy się głupawo i zbyt wcześnie. Jakiś tłum klaszcze (Wietnamczycy), ktoś roni łzę (ja), nie ze wzruszenia bynajmniej tylko przykro mi, bo miał spaść. Rozczarowany jestem; zupełnie jak z miejsca, w którym mieszkam. Teraz łza w płacz się zamieni. Codziennie rano próbuję wydostać się z tego rajskiego więzienia, gdzie klucz dzierży wietnamska lil' mama. Jestem spóźniony żeby rzucić parę pereł przed wieprze - tuczniki bogate azjatyckie (patrz poprzedni post). Niewiasta drobna, przerażająca, klapki wsuwa z namaszczeniem na stopy sinoblade swe. Moje wciąż bose, bo obuwie które pragnę przywdziać, spodobało się ośmiu psom. Przymierzają teraz w różnych częściach ogrodu. To już nie pierwszy raz gdy będę nie na czas. Po pracy na omlet ochotę mam - tu pojawia się dylemat: mogę liczyć że, lil' mama na minut pięć opuści swą świątynię by zakupić flaka w sklepie obok. Zdarza się to jedynie wtedy gdy nie jestem głodny. Pozostaje zgodzić się by omlet, który jeszcze z dzieciństwa pamiętam, że to twór płaski, w woku usypać niczym kopiec. Jak to przerzucić na drugą stronę? Tu milusińska nasza usuwa się w cień swego słomkowego kapelusza; rozkłada ręce - rób co chcesz w tym woku. Sloboda!
Spociłem się przy omlecie orientalnym. Może by zatem zrobić pranie? Bielizna, jak sądziłem, to tylko kawałek materiału do którego stosunek sentymentalny mają jedynie Japończycy. Otóż nie. Wszystko wydaje się normalne. Made in China i metka też jest, natomiast nie wsadzisz znoszonej do pralki. Dlaczego? Bo nie (ale z uśmiechem). Popatrz, tam jest miska (z uśmiechem). Ja się nie śmieję. Tak samo wtedy, gdy nie mogłem wyjść z własnego pokoju, bo drzwi zastawiła ekipa filmowa. Tak po złości chyba, bo zaprotestowałem gdy pchali się do środka. Nie że nie lubię gości, tylko w majtkach samych byłem. Wylewać żale mógłbym dalej ale komputera brak, szkoda mi kartki.
Wyprowadzamy się.
Nie szkoda mi basenu, z którego od jakiegoś czasu korzystać nam nie wolno. Nie wylewam nad nim łez i tak pełen wody.
Wylałem siódme poty by wnieść walizkę na czwarte piętro domu, w którym jak się zarzekam, wytrzymam do sierpnia. Jest taras i balkon też jest.. no i Danny, Wietnamczyk, co biegle po angielsku i dławi się językiem w języku swym. Dom wcale nieźle wyposażony więc. Piąte piętro. Taras. Czuję zapach ryby. Ignacio upiekł wczoraj trzy. Zapach który nocą łechtał nozdrza, dziś zmieszany z wczorajszym winem rozlanym po podłodze i moich trzewiach, dziś przepędza mnie jeszcze wyżej. Szóste piętro. Balkon. Gapię się na przeszywane piorunami niebo. Zachodzące słońce ma ten sam kolor co facjata spojonego tanim piwem autochtona.
Dziecko sąsiadów wydziera paszczę. Może to kolka, wyżyna się ząb? Godzin temu kilka wtórowało mu prosię. Tu sprawa szła o życie. Dość szybko szła. Fakt że człowiek i świnia dzielą kod DNA w 98 procentach, dziś nabrał dla mnie sensu.
Idę spać.
Siódmego piętra nie ma.
       
                               ***

Zdjęcie, które wykonałem w prezencie dla sąsiadów.

Wednesday, April 17, 2013

Vietamy w Vietnamie..

Azja. Oddałem swój komputer jakiś czas temu. 17 cali. Mapa świata wydaje się maleńka na ekranie mojego telefonu. 5, 5 cala. Z Polski do Wietnamu może jakieś 3 centymetry, żeby dla odmiany pomyśleć metrycznie. Za kilkanaście godzin będę w Ho Chi Minh City; to tak jakbym zapadł w troszkę dłuższy niż przeciętny sen.
Jaki będzie ten kraj, 
w którym na każdym banknocie uśmiecha się do ciebie wujek Ho?
Wietnam, jak dotychczas, to dla mnie panazjatycka restauracja na Placu Zbawiciela, gdzie mimo niezłego Saigonu, serwują dobre saigonki; każdy Wietnamczyk nazywa się Charlie i jeżeli jakiś czas temu nie handlował na Stadionie X-lecia, zapewne usiłował zastrzelić Johna Rambo, kryjąc się w jego misce ryżu.
Otóż nie.
Nie każdy syn Wietnamu to żołnierz Wietkongu, który próbuje skopać tyłek Johna. AK-47 dawno temu zamieniono na przedmioty metalowe bez lufy, dżungla ustąpiła miejsca drapaczom chmur, a Rambo prawdopodobnie leczy demencję w jednym z prywatnych szpitali Saigonu, o standardzie znacznie wyższym niż polski.
Lecę.
Międzylądowanie mam w Doha, stolicy Kataru - terytorialnego mikrusa, naftowego giganta.
Gdy podchodziliśmy do lądowania, zobaczyłem migoczące tysiącem świateł sztuczne wyspy, na których szejkowie bawią się z szejkami w hotelach pobudowanych za petrodolary.
Port lotniczy skojarzył mi się z uniwersum Gwiezdnych Wojen lub rzeczywistością Piątego Elementu.
Doha jest miejscem, gdzie obok w kolejce stoi pan Sikh, są panie Afrykanki w kwiecistych sukmanach.
Grupa azjatycka nie robi zdjęć, więc prawdopodobnie nie zawitali z Japonii...może Malezja, Indonezja, Tajlandia albo Filipiny, na co wskazuje karnacja ich śniada.
Są oczywiście Polacy, których zdradza dobrotliwa przaśność i ta dziecinna ciekawość świata, którą jeżeli nie uda się podzielić na facebooku bo 100kb kosztuje tu 30pln, to można przynajmniej zadzwonić do rodziców na Dolny Śląsk albo Białostoczyznę, bo to już tylko 7pln za minutę.

- Cześć mamo, dzwonię do Ciebie, bo nie mogę rozmawiać. Jestem właśnie na lotnisku w Katarze...
Co?.. nie, nie! Jestem zdrowa.
Chodzi o takie państwo...
Mamo?! Mówię Ci przecież - nikt tu nie jest zaziębiony! Wręcz przeciwnie, jest tak gorąco, że niektórzy panowie chodzą w ręcznikach na głowie.

Ja daję jeszcze radę bez ręcznika. Zastanawiam się do której z pań przy stanowiskach odprawy mam się udać. Jedna z drobnymi piegami i rudymi włosami długimi. Druga bez piegów, z włosami pod chustą ciemną czarnymi. Obydwie obdarowują podróżnych równie uroczym uśmiechem.
Jeszcze tylko Bangkok i w końcu Ho Chi Minh City.
W Tajlandii nie pozwalają mi wysiąść z samolotu. Zastęp Tajów, nie sięgający mi wyżej niż do ramienia, w ciągu 45 minut wysprząta pokład. Uświadamiam sobie, że wkraczam do świata liliputów, gdzie będę guliwerowym zjawiskiem.
Jest Wietnam. Po kilku godzinach lotu oswajasz się z pozorną czasu opieszałością. Uśpił on moje poczucie odległości, więc co to? Już? Myślałam, że tak daleko, a to jednak tylko 3 centymetry na mapie.
Wysiadam. Nie, Boże! Zawracam. Buchnął we mnie gorąc piekielny. Biegiem, w klimatyzowane korytarze. Kierowałem się nimi w stronę odprawy wizowej. Egzotyczne rośliny za przeszklonymi ścianami, uspokoiły mnie na moment. Przed oczami miałem wciąż amerykańskie helikoptery, rdzewiejące dookoła lotniska. Wszędzie, oblepiony mchem, beton. Krajobrazem nie zrażają się palmy, beztrosko wypuszczają liście przez pięciolinię drutu kolczastego. Nabieram powietrza. Zapach wilgoci, z którym wcześniej spotkałem się tylko w nadbiebrzańskiej chałupie mojej prababci.
Spiąłem pośladki, bo czuję że mój żołądek zareagował zgrzytem, gdy zobaczyłem komunistycznych żołnierzy Wietnamu. Wzywam Pana Boga (nadaremno) i użyłem tego słowa na "k". Tym razem nie chodzi o partykułę, przez którą Polaka rozpoznasz na ziemi i w kosmosie. Komunizm miałem na myśli. Jakie oblicze ma on tu, nieopodal Delty Mekongu? Gdzie jest John, jego muskulatura oraz granaty? Szukam ostatniej deski ratunku. Nie wiedziałam wtedy jeszcze jak szybko strach mój ustąpi miejsca zdziwieniu.
Do Wietnamu leciałem nieprzygotowany. Nie wiem czemu właściwie ale może podświadomie tak jak koleżanki i koledzy mili facebookowi, poczułem że muszę polecieć na drugi koniec świata; "cyknąć parę fot" z plaży, gdzie będę hodował brzuch popijając drinka z palemką pod palemką. Może Indie - w ciągu 3 tygodni przeżyję catharsis, zacznę lewitować. Potem sztama z joginem, poszczerzymy się do 8mpx. Wzruszę się na myśl o swoim hinduskim mentorze oraz tych portalowych rzeszach czekających tylko na to by "polubić fotę", pieszcząc odpowiednio dotykowy ekran swojego smartfonu. Jogin pewnie pomyśli, że jestem kolejnym białym dupkiem, którego naciągnie na monetę ale czy ma to jeszcze znaczenie, jeśli każdy jest szczęśliwy?
To taka facebookowa rewolucja kulturalna. Dekad temu kilka, myśliciele różnej maści chwalili się książeczką Mao czerwoną, deklamując wersety mistrza z pamięci. My mamy konta na twarzoksiążce; setki zdjęć z Sieradza, Bangkoku, Wyszkowa i innych wyjątkowych miejsc na Ziemi - tak wypada.
Nieodzownym również jest podnieść kciuk do góry.
No dobrze już. Zbyszek, ocknij się, nie masz szmalu żeby wrócić do zaśnieżonej, wiosennej Polski. Nie dla Ciebie schaboszczak u mamy, a potem herbata, macbook i rogowe oprawki na Chłodnej. Ty nie masz nawet wady wzroku, za mało w życiu przeczytałeś, za mało zobaczyłeś.
Po odprawie.
Uff, usiadłem na ostatniej desce ratunku, nareszcie lżejszy na duszy i ciele.
Oblizany 40-stopniowym językiem słońca, popchnąłem się przez postój taksówek. Tutaj bez mizernej, co prawda, ale zawsze klimatyzacji, ostatecznie spiekło mnie to na ziemi piekło.
Patrzę, macha Aga, przysurfowała z kanapy Polka i wita Polaka w Wietnamie.
W momencie gdy komitet powitalny opłaca komunikację miejską, ja daję się bombardować pierwszym wrażeniom. Taka wojenna retoryka, bo nastawienie mam zachodnie, czyli chłodne. A wiedza? Wybiórcza albo żadna innymi słowy.
Ostatni kapitaliści pospiesznie opuszczali Saigon prawie dekadę przed moim przyjściem na świat. Czym jest więc komunizm Made in Vietnam?
Nie ma tu kolejek po ochłap padliny, ani obojętnej ekspedientki znudzonej, toteż nie poda tego niczego z czego będzie rosół, szmatą, którą przed chwilą czyściła kibel bez powodzenia. Nie tłoczą się ludzie przed straganami, na których mnogo różnorakich owoców drzewa i owoców morza. Milicyjne suki w stanie spoczynku, dawno przemielone na żyletki; panowie władza dwójkami na skuterach, grzecznie suną obok młodzieży z "USA" metką na piersi lub piersiach. W więzieniach brak spekulantów walutą. Dolar jest koniecznością dla biznesmenów i matematycznych abnegatów; 1 $ to 20000 dongów, łatwiej więc policzyć na palcach jednej ręki (ewentualnie dwu, co zdolniejszy i niekaleki).
Fakt, jest sierp i młot i wujek Ho wektorowo uśmiecha się unieśmiertelniony w Illustratorze.
Komunizm pełną gębą z wujaszka uzębieniem niepełnym.
Próbując wyregulować oparcie, przypadkowo je wyrwałem. Nikt tym specjalnie się nie przejął. Phi. Też nie będę. Popatrzę na falę skuterów rozlewających się po Saigonie. Aut w Wietnamie jest niewspółmiernie mniej niż dwuśladów. Samochód jest tu symbolem najwyższego awansu społecznego.
W morzu skuterów z rzadka pojawia się wyspy, zazwyczaj trąbią na wszystkich rozklekotane autobusy albo SUVy - współczesne limuzyny wietnamskich nuworyszy. Klakson używany jest tak jak u nas kierunkowskaz. Czasem kłopot sprawia przeczucie intencji skręcającego. Ponieważ do wyboru mamy tylko prawo/lewo, szansa że mimowolnie uczestniczyć będziemy w scenie mrożącej krew w żyłach, nie przekracza 50 procent (obliczyłem bez użycia rąk). Gdy chcemy powiedzieć: dzień dobry, dziękuję, do widzenia czy jesteś debilem i w tych sytuacjach naciśniemy na trąbkę. Ilość sygnałów dzwiękowych zależy tylko od fantazji. Nieliczna sygnalizacja w centrum próbuje regulować ten chaos ale i tak największe szanse mają ci, którzy w dzieciństwie grali we Froggera (przeskocz żabą przez ruchliwą ulicę). Ja bezbronnym płazem czuję się za każdym razem gdy przechodzę przez autostradę Saigon - Hanoi, która przytulona jest do dystryktu 2, w którym mieszkam. Po tym jak wykorzystam swoje zdolności atletyczne, by nie zginąć na ulicach HCMC, z uczuciem ulgi wpadam w wir zajęć, na które zwykle brakuje mi czasu.
Musi go starczyć na pracę.
Wkraczam do galerii Vin-Space. Pod ścianą stoją moje 3 obrazy, które właśnie wróciły z wystawy w Singapurze (wow!). Trochę mi brakuje do moich mistrzów, krzywie się. Twarzy mej wyraz zmienia się gdy odwracam głowę i wita mnie Jenny - angielski uśmiech galerii.
- Dzieciaki na Ciebie czekają. To będzie kolejny wspaniały dzień.
Odwzajemnię uśmiech, "thanks" i kieruję się na lewo, za szklane drzwi szkoły, szkoły Vin-Space. W galerii jestem, wystawiającym swoje prace, malarzem; popijającym powodujące ciężkiego kaca, Dalat, europejskim bumelantem, mającym czelność krytykować stare Brytyjki za dekady ich nudnego malarstwa, którym próbują oczarować innych, równie ciekawych artystów.
Po lewicy zamieniam się w cichego dziatwy nauczyciela. Umazany akrylami, mogę psioczyć na rozpieszczone azjatyckie tuczniki - doskonałe dzieci, swych liczących na ręku (lub dwu) dolary, rodziców. Grdykę wprawiają moją w drganie ale nie wrzasnę, nie zdzielę przez łeb, bo generalnie kocham to co robię. Większość tych małoletnich adeptów sztuki to gawiedź niezblazowana, nie umiejąca liczyć, więc nie zepsuta złym wpływem Benjamina Franklina.
Po kilku godzinach dam odpocząć oku, nawilżę grdykę kuflem Tigera. Podgryzając czipsy krewetkowe, słucham mojego hiszpańskiego, z pracy, kompana (kochana Hiszpanio, cieszę się, że nie pozwalasz mi o sobie zapomnieć). Ignacio to ryzykant prawie 40-letni, którego doświadczenie jest skarbnicą wiedzy. Poza tym, jak miło wsłuchiwać się w Castellano, którego melodia jest kanwą dla większości moich snów i sentymentów. Hiszpan powtarza często - czekaj cierpliwie, co się odwlecze to nie uciecze (czasem brzmi to również złowieszczo).
Wracam naładowany nowymi pomysłami, planami i nie reaguję od jakiegoś czasu na trąbiące bezustannie klaksony. Nie dekoncentruje mnie też zapach kiepskiej kanalizacji, której nie pomaga w cale, wylewająca regularnie, rzeka.
Trzyma w wężowym uścisku całe miasto.
Mekong, którego rzeka Saigon jest jednym z ramion, zanim po horyzont zabarwi ocean na brązowo, leniwie przepływa obok mnie.
Czekam aż Ben wyciągnie kolejnego suma. Długie interwały od jednej ryby do kolejnej, wypełnione są zwięzłymi opowiadaniami Francuza, o swoim wietnamskim epizodzie u boku Nang - azjatyckiej miłości. Czaruje wspomnieniami wielodzietnej rodziny, prowadzącej idylliczne życie na francuskiej wsi. Podoba mi się, że tak jak ja, miłuje ciszę i gdy się odzywa, wypowiedzi oszczędne w słowa, bogate są w treść. Stanowi on niezwykły kontrast z krzykliwymi Wietnamczykami, wśród których, jest prawdopodobnie, jedynym białym wędkarzem na obu brzegach, meandrującej rzeki. Nazywają go "Okay" między sobą, od jedynego słowa, jakie Ben zna po wietnamsku. Brzmi z resztą tak samo po polsku, angielsku, francusku - poliglota, jakby nie było.
Ja się przymierzam do zgłebienia tej niezwykłej mowy ale zazwyczaj język jakoś tak niefortunnie mi się układa, że jeżeli się nie dławię w danym momencie to próbuje okiełznać odruch wymiotny. Wszyscy się cieszą, kupa śmiechu, a mi całe życie przed oczyma przelatuje.
Zapamiętałem jedynie coś co brzmi jak "mój tył" i znaczy: pieprz i sól. Zatroszczę się więc o swój tył za każdym razem gdy jem. O jedzeniu rozpisywać się nie będę. Tak, próbowałem już węża, żaby i krokodyla i owszem -  jedzą tu psy ale o tym nic nie wiem i wiedzieć nie chcę.
Opisów i opinii o kuchni wietnamskiej (o zmiennej przychylności) można znaleźć sporo w sieci.
Być może pucołowaty pan naburmuszony, co właśnie usiadł obok mnie, z łysiną czerwoną i polikami też, co skarpety dopasował do upału 36°; nie bardzo zachwycił się jarzynką i rybką. Brak hamburgera co by zatkał wlot i wylot, zasygnalizują jelita w kiblu. Mnie nie dopadło (nie)sławne zatrucie żołądka, które wraz z odparzonymi nogami, zagości u kolegi łysego dzisiejszej nocy.
Popijam swoją herbatę Lipton pomarańczową, spokojny o swe trzewia.
Miałem ściąć włos i być jak on (łysy), bo w piekle za ciepło ale...
Wśród społeczności An Phu Neighbours znaleźliśmy tani dom z basenem, do którego zaraz wskoczę. Inferno zamieni się w raj, jak tylko wynurzę zarośnięty swój łeb.

Tuesday, January 29, 2013

Retrospekcja

Wysiadam, nie śpieszy mi się.
Mieszanka międzynarodowa wylewa się z samolotu. Nie jest to dzicz, na którą masz szansę natknąć się lecąc liniami Ryanair.
Tu pan w średnim wieku, pod krawatem, na widok tableta zachowuje się tak jak ja gdy dostałem klocki Lego mając lat sześć – a tak w ogóle, to też chciałbym zarabiać miliony stawiając pasjansa.
Stewardessy nie lękają się schabów, serwują mięsa delikatne, a szwajcarskie czekoladki w wiklinowym, grzecznie, czekają koszyczku.
Nikt nie jest zachlany ani zachłanny, owszem, wezmą jedną, przeczekają, łykną niepostrzezenie.
Papierki w kieszeń schowają, a korytarz wolny od śmieci zaprasza do klaustrofobicznej łazienki. Kierując się nim za potrzebą, mogę być pewny, że toaleta nie będzie koloru innego niż biały, gdzie istotnie ułatwia to oddychanie na przestrzeni metra w kwadracie.
Tak, te drobne luksusy powodują że podróż jest przyjemna i szybka.
Lecę z Zurichu, więc nie słyszę bełkotu jegomościa  z wąsem, który zatacza się za resztą polonii, powracającej na budowy Europy.
Oni podnoszą nam ciśnienie, na nich podobnie działa wódka.
Czasem się zdarza, że jakiś pechowiec/szczęściarz wychyli zbyt wiele jeszcze na lotnisku, tym sposobem spędzi kilka dni więcej w ojczyźnie.
Taki przymus, tęsknota, o której na chwilę udaje się zapomnieć rzygając w kiblu.
Mysle o tym wszystkim, może poza chłopakami pozbywającymi się treści gdzieś, na którymś z polskich lotnisk, gdy podjeżdża autobus Barajas - Atocha.
Za chwilę znajdę ciepłe mieszkanie, gdzie ugości mnie Magda, jedna z tych dobrych dusz, dla których warto zaudać się do Hiszpanii lub wrócić na moment do Polski.
Zanim zacznie się moja madrycka noc, pobiegnę do Retiro.
Nie zamierzałem się zgubić ale i na tej płaszczyźnie odniosłem sukces.
Pamiętając o tych panach, o których mówiła Magda, mówiła że napastują, pobiegłem życiówkę. O życie może nawet.
Dzisiejsza noc, dla Hiszpanów z wielu względów chłodna, dla mnie jest początkiem dwutygodniowej retrospekcji, którą zafundował mi pewien brodaty obywatel Laponii.

Wchodząc ukradkiem do zadymionego pokoju, niepostrzeżenie wkradam się do metafizycznej dyskusji, którą prowadzą moi madryccy kompani. Jestem pionkiem w grze, gdzie zasady napisane są po kastylijsku. Tu tuzą, fantastycznego, zamkniętego w czterech ścianach świata, jest Guiermo - śmiałek rzucający się z motyką na pojęcia tak różne ale równie zawiłe jak fizyka kwantowa czy złożoność kobiecej psychiki.
Tuż przed świtem mój mózg wyprany odmówił posłuszeństwa. Obudze się rano czyli w południe. Wodzony wewnętrznym imperatywem docieram na stację Mendez Alvaro, skąd w pięciogodzinną podróż zabierze mnie ALSA swoim wygodnym wehikulem.
Tak jak w samolocie możemy spotkać krewkich panów Made in Poland, tak w autobusie czyhają Hiszpanie, którzy swoimi gastrycznymi problemami próbują podzielić się z tymi o jeszcze zdrowych żołądkach. Nie wiem na czym to polega ale sądzę że jedyne wyjaśnienie tkwi w mojej miłości odwzajemnionej do Hiszpanii; oni tylko czekają kiedy pojawie się na Półwyspie Iberyjskim by tłumnie mnie powitać a najlepiej towarzyszyć do samej Granady. Zawsze zastanawiało mnie jak to jest, że w moim pojeździe jest komplet - to musi byc gorące jak Hiszpania latem, uczucie...podobnie duszne z resztą.
Nieśmiali ci, zdawałoby się, temperamentni południowcy, zamiast kwiatów, zaoferują kilkudniowy oddech albo wczorajsze piwo z frytkami w postaci wzdęcia.
Bicie ich serc szaleńcze, wpędza mnie w chorobę podobną w objawach do lokomocyjnej. No cóż, czyż nie miłość właśnie powoduje omdlenia i mdłości?
Na przedmieściach Granady natkneliśmy się na korek.
Dama, która byla moją sąsiadką, zorientowała się, że to właśnie jej oddech jest źródłem sensacji wśród współtowarzyszy niedoli... znaczy się podróży.
Nie szukała rozgłosu, wyjmie gumę do żucia.
Żałuję że dla pana z tyłu, nie wymyślili jeszcze czegoś podobnego, z tym że wersji do dupy (dosłownie) albo przynajmniej korka.

Gdy już tak leciałem nad Granadą, niesiony autobusowymi oparami, dostrzegłem tony śmieci. Coś dla mnie zupełnie nowego ale równie obcego dla najstarszych górali Sierra Nevada. Piętrzą się plastikowe torby, będące pomnikiem ostatnich paru lat; dla Hiszpanów wyjątkowo smutnych i chudych. Wśród przepełnionych śmietników nie widać uwijających się śmieciarzy, nikt im nie płaci od miesięcy. Tak samo z resztą jak tym, którzy właśnie w nich grzebią by znaleźć coś do jedzenia. Przechodzę ze spuszczoną głową, oni zdaje się, przełknęli swoją dumę gdzieś razem z odpadkami i nie zwracają na mnie najmniejszej uwagi, pochłonięci szukaniem czegoś co pozwoli im przeżyć do następnego dnia niepewnego.
Jak dziecko, któremu przyśnił się koszmar, chowam się w otwartych ramionach moich domowników z Cuesta del Realejo.
Rano będziemy puszczać latawce w Salobreñi, a wieczorem odwiedzimy Candelę ukrytą na calle Cuchilleros.

Salobreña



Życie zdaje się toczyć normalnie, w domu, w którym spędziłem ponad połowę poprzedniego roku.
Po schodach graniają się Etna i Elvira, nowi koci domownicy. Rambla, na mój zapach reaguje merdaniem ogona, całkowicie ślepa i głucha “widzi” mnie swoim niezwykłym nosem i odprowadza do kuchni. Tutaj Sajara pokazuje mi słuchawki, które zakupiła by godzinami słuchać lat 80tych w stylu New Order. Pablo odpowiada jej kawałkiem Grauzone – Eisbar, w rytm którego będę śnił na jawie przez dwa hiszpańskie tygodnie. Sergio, jak zwykle spóźniony, skierował swój skuter na drugi koniec miasta. Będzie się tam nudził przez następne osiem godzin. Wiecznie niedosypiający, nie protestuje w czasach gdy nawet najbardziej podła praca jest luksusem. Uśmiech nie znika również z twarzy Sary, która godzinami montuje ślubne filmy. No cóż, plany by wrócić do Ameryki Południowej narazie pozostają w sferze marzeń, a o czasach gdy były one jak najbardziej rzeczywiste, przypominają słoneczne zdjęcia, które promieniują tak, jak komputerowy monitor, nad którym są zawieszone.
Szczyty Sierry spowiły gęste chmury, tam przybywa śniegu, a nieco poniżej miasto zalewa deszcz.
Asako, od piątego roku życia Andaluzyjka, etnicznie Japonka,nie bardzo daje sobie radę z taką aurą. Oddała mi swój pokój, w którym dogrzewam się gazowym piecykiem. Poważnie przeziębiona, spędzi dwa tygodnie u Orlando, w La Chana. Tam dochodzi do siebie, korzystając z rzadkiego przywileju, jakim w Granadzie jest centralne ogrzewanie.
A co się stało z moim oryginalnym pokojem? Mieszka tam Andrea. Spotykam ją na jednym z pieter naszego domu. Wydaje mi się, że mówi coś do mnie ale to wymiana zdań między pół argentyńską, pół katalońską córką a katalońską matką. Miałem prawo się pomylić - Katalonczykow niektórzy Hiszpanie nazywają Polakami. Ze swojego rodzimego języka płynnie przechodzi na hiszpański. Witamy się, wymieniając dwa policzkowe pocałunki. A więc to już wszyscy.
Piszę powyższe słowa leżąc w łóżku, które jest wyspą ciepła w tym lodowatym pokoju. Chłód mi nie straszny pod niezliczoną ilością koców i kołder ale kaszel zaraz wypędzi mnie do kuchni gdzie chwilę ulgi przyniesie zaparzony imbir.
Cisza, tylko co jakiś czas Elvira zakwili niczym zarzynane dziecko bo przyszedł ten czas w życiu kotki, że potrzeba jej kota.
Czemu dziwi mnie brak hałasu, przecież mieszkamy nad El Jergón. Tutaj nigdy nie jest cicho.
Uśmiech na twarzach Granadinos pojawia się ostatnio tak samo rzadko jak oni sami na ulicach ich miasta.
Jeszcze raz.
Kryzys.
Z niektórymi obszedł się wyjątkowo delikatnie. Następnego dnia Marcelino zaprosi mnie na Olla de San Antón. Po drugim talerzu nie daję już rady, i nie chodzi o to że składniki tego dania to świńskie uszy czy kawałki twarzy tego zwierzęcia, jestem najzwyczajniej pełny. Sprawa ma się zupełnie inaczej z Marcelim. Zanosi się rubasznym śmiechem, a trzeci talerz podskakuje na jego, monstrualnych rozmiarów, brzuchu.
Nie ma ten dobrodziej mój pracy od ponad roku. Na szczęście pracuje Maribel, dobrodziejka moja. A no i udało się wynająć cortijo w Cullar Vega, więc zawsze to jakieś kilkaset € więcej w domowej kasie.
Pablo pokaże mi jak arysta trzydziestoletni może gwizdać na ekonomiczny regres. Sztuka zawsze się broni. Dostał Pablito zapomogę od państwa, bo jego rzeźby sprzedają się całkiem nieźle w Berlinie. Nienawidzą Merkel Angeli ale liczą się z tą postawną i wpływową matroną niemiecką.
Mój współlokator też psioczy na Germanów lecz dzięki nim siedzimy właśnie w wielkiej jego pracowni rzeźbiarskiej. Stara cukiernia Azucarera Genil to trzy piętra do zagospodarowania. Na ostatnie możesz wjechać swoim samochodem.
Jezeli nuży cię wchodzenie po schodach, wciśnij czerwony przycisk i juz winda towarowa zabiera cię kilkanaście metrów w górę. Ciebie i twój zimny łokieć






- Zbyszek, wracaj tu szybko, najlepiej w kwietniu. Pomożesz przy wystawie. Może jeszcze coś uszczkniemy z unijnej kasy.

Krzyczy do mnie, bo ja Dremelem poleruję rzeźbę. Słyszę jednak dobrze. Dreamliner realcji Ho Chi Minh City – Madryt mi się marzy.

Przez strugi biegłem do domu, gdzie znów wpadłem w otwarte ramiona. 

Despedida del Polaco

Wydelegowała mnie moja hiszpańska rodzina z nakazem powrotu, a za chwilę nową zaczynam przygodę, z miską ryżu w tle.
Parę godzin i kilkanaście kilometrów dzieli mnie od jednego z samolotów dwu ,który zabierze mnie w kierunku Wietnamu.
Spotkamy się tam za moment, dwa.