Poniżej tekst, który ukazać sie miał w grudniowym numerze hiro. Zapoczątkować miał serię felietonów pod tytułem: Nieznanych gleb frotter.
Nie ukaże się, niczego nie zapoczątkuje. Będzie reminescencją mojego pragnienia, by kiedyś z pisania żyć.
Hiro ponoć w stanie agonalnym. Przykro mi.
Dziękuję Piotrowi Dobremu - do niedawna naczelnemu Hiro, który zaprosił mnie do współpracy. Kończy on przygodę z pismem w momencie gdy ja miałem ją zacząć.
***
Koniec początku. Początku koniec.
Oh Jesus - powtarzał Andy gdy napotykał drobne przeszkody. Stolarzy dwóch. Dziś rzeczę tak gdyż ośmielam się twierdzić, że Jezus też miał momenty zwątpienia (wybacz mi nieboska prawico). Jakie kłody pod nogi, w nogi drzazgę wbiły, czy może ktoś Mu belkę lub belką w oku. Zapewne nie wzdychał Oh Andy, może Oh Me - O Ja. Odpowiem Mu - o żesz Ty, czyli o Jezu. Usprawiedliwiłem więc choć częściowo tych co Pana Boga nadaremno wzywają. Zdarza mi się to ostatnio często. Co prawda nie o drzazgę chodzi, tyle że sam pośród ludzi wzrostem mi do żeber.
W Wietnamie jestem. Teraz pada, a przemieszczać się muszę z Thao Dien do Dystryktu 12 przez pachnące targi rybne, oblane deszczem stoiska z truchłem, które niegdyś miało szansę być najlepszym czworonożnym przyjacielem człowieka. O Jezu, dużo atrakcji na tych 20km, które pokonuję na pierdzącym pojeździe 2kołowym.
Pogoda wchodzi w tą samą konstelację, jak ta która maluje niebo nad północno - zachodnim krańcem Stanów Zjednoczonych. Tu hipis Andy, wchodząc w mgławicę Delirium, wprowadza mnie w tajniki rzemiosła, w którym razem z Jezusem niejeden mebel uszykowali.
To co pchnęło Kurta, do tego by zostawił pudełko po cygarach na podłodze, mnie swata z tęsknotą za Seattle. Dlaczego jestem na Półwyspie Indochińskim?
Wszystko przez Hiszpanię, a właściwie dlatego, że nie czułem się najlepiej nad Wisłą. Ale zacznijmy od Wiosny czyli od początku.
Wykwintnie dużo wykwitów rzeka niesie ta szeroka nie dla jednego jedynie oka. Jestem leniwy i skąpy. Nie bardzo chciało mi się do fryzjera wypuścić biegiem ni włosów. Więc odpuści golenie pani w kitlu białym za peelenów krocie, ni goleni panowie w trzy paski białe goleni mi nie nastawią. Za te drugie nie musiałbym nawet płacić - taka darmowa usługa PKP. Zapraszamy do Szczecina, w pociągu lub pod pociągiem, a potem w Warsie golonka lub przetrącone dwie w wprzedziale.
Zmęczony trochę tą polską gościnnością i gourmetem, wybrałem się w kierunku przeciwnym - ku źródłom rzeki. Wsadziła mnie tam niewiasta pewna do samolotu, w mieście gdzie smok ochlał się wody z wykwitami, a reszta to straszna dla gada historia. Z tego miejsca smoczej udręki, uciekłem na południe, ku krainie gdzie rzek jakby mniej, w PKP nie ma opcji jazdy pod taborem, a smoki żyją niepokojone, sącząc krystalicznie czystą wodę, spływającą z Sierra Nevada.
Ulokowawszy się w mieście Świętej Góry, z której w wiekach ciemnych zrzucano chrześcijańskich męczenników, wygrzewałem się w wiosennym słońcu smagającym zbocza Sacramonte. Beztroski, nie myślałem o przepaści z której niebiański PKP zabierał ich ekspresem do Pana, a podróż ta trwała znacznie krócej niż relacji Warszawa - Kraków.
Gubiąc się w labiryntach Alhambry, nie kontemplowałem mrocznych wieków jasnych hiszpańskiego Chrześcijaństwa, gdy przez zawiłości jej przejść się nie dało bo zasłana muzułmańskim trupem. Z tego letargu wyrwała mnie kolejna niewiasta mówiąc: albo wóz, na który cię nie stać, chłopie, albo przewóz...do Seattle. Poleciałem więc. Łzy roniłem za Granadą, ani jednej kropli krwi, bo Sacramonte i Alhambra i tak już nią zlane obficie.
W Seattle żadnych płynów ustrojowych, tylko woda.
Nie ma gdzie przed nią uciec. Z jednej strony jezioro Waszyngton, a z drugiej Puget Sound. Jest wszędzie, a jak zdaje ci się żeś bezpieczny, to chluśnie ci z nieba. Nie bez przyczyny najwyższy szczyt gór Kaskadowych zwie się Rainier, nazwę góry, którą w słoneczne dni widać z każdego punktu miasta, można na siłę przetłumaczyć " deszczowszy". Żeby za mało H2O mi nie było, zamieszkałem na łodzi - jezioro Union.
No i zaczęło bujać.
Gdy kopiowałem treść żołądkową na wodzie akwenu, mówi do mnie sąsiad, weteran wojny w Indochinach - pobujaj się po Wietnamie.
Poleciałem więc wiatrem i jednopłatowcem niesiony.
W Wietnamie leje się pot. Już osiem miesięcy zasilam rzekę Mekong.
Nie tylko temperatura płyny na czole wybije. Wietnamska rzeczywistość plecy zrosi każdego białasa.
Początek niewinny - gekony, zwierzęta, które w Hiszpanii żarły każde dziadostwo, pragnące przyprawić ci bąbel. W Azji wszystkiego jakby więcej - ludu i komarów. Gekony nie nadążają, tak samo jak człowiek, który popełnia ten tekst, z drapaniem się po łydkach.
Gwałtownie żem się poruszył, gady zwiały. Ja nie mam dokąd. Oblało mnie motorów morze. Gdy próbuję przejść autostradę Hanoi - Saigon, dwie ofensywy ścierają się ze sobą, a ja jestem linią frontu. Południe atakuje północ, a zaraz odpowie mu Hanoi. Ze wściekłym impetem, na czterech pasach, mkną wyszczerzone gęby bezzębne. Powietrze tak świszczę przez po jedynce szczelinę, że słyszę - Witamy w Wietnamie. Prawie przykro mi było, że trzonowce mam wszystkie. Przyjechał cham z Polski i nie odgwiżdże. Tu okazuje się, że co drugi tak stomatologicznie mnie wita. Pędzą. Pewnie do dentysty.
OK, ja ruszę w i po nieznane taką razą (patrz - polski cham niegwiżdżący).
Już bez świstów, podobne twarze, z ubytkami, statyczne witają drągala z nad rzeki kwitnącej. Mekong mulisty meandrami oprowadza mnie, wszechobecny zapachem i kanałami włada niepodzielnie całym miastem. Czy odetchnę tu od odoru kwiatów nadwiślanych?
Bladzi Wietnamczycy śniadzi boją się słońca, bo lato bywa gorące. Nie stawiasz tu nigdy minusa przed cyframi dwiema, które determinują temperaturę.
Biała gwiazda czyni autochtona białym nie bardzo. Zakrywają więc ciała swe miejscowi warstwą tkanin "Made in USA" dużą czcionką na froncie i "Made in China" od zaplecza. Przed słońcem chronią się by nie zabarwić się na kolor pożądany przez tych "Made in USA". Czerwoni Amerykanie nierdzenni są reminescencją wolności, która Vietcong wysłał do wujka Sama w 1975. Ogorzała od słońca i whisky paszcza jest nadzieją na American Dream, bo dla wielu wietnamskich dziewcząt California über alles. Patrzą młodzieńcy wietnamscy skonsternowani. Dziewczęta białe raczej niechętnie skuszą się na lokalny uśmiech fortepianowy. Odchodzą koleżanki i siostry w objęcia bratanków Sama, córy Zachodu na instrumentach klawiszowych nie bardzo poznały się. Pojawia się szansa dla pulchnych matron lokalnych.
Almost everyone's happy.
Przemierzam kraj ten szczęśliwości w buciorach grubych, naucze się później ze w Indochinach robi się to w klapkach.
Stawiam pierwsze kroki.
Zostawiam odciski na wietnamskim padole, padoł odpłaca sie tym samym na moich palacach. Wzajemność.
Będąc białym na anonimowość szansy brak. Poza kolorem skóry, uśmiech otwiera wiele drzwi. Warto zrobić ten wysiłek drobny, nawet jeżeli za pierwszy posiłek swój zapłacisz 300% tego co Wietnamczyk. To wciąż 300% mniej niż to, o co musiałbyś odchudzić swoją kieszeń nad Wisłą (chyba że korzystasz z usług obligatoryjnych czasem, tripasiastych kolegów uroczych - a to przepraszam).
Puść golenie w zapomnienie.
Tu dominuje pożywienie, którego nie mogą ci przetrącić, chyba że sypną ryżem w twarz. Rzuca się on z resztą w oczy sam.
Ryż jest w Wietnamie tym czym pyry dla chłopaków, którzy muszą zaserwować (w) golonkę.
Nie on dodatkiem jest tu - możesz zamówić zupę, pierwsze danie i deser jako dodatek do ryżu. Nie ryż jest tu dla ciebie, dla ryżu jesteś ty, a jak nie to znajdzie ryż innego konsumenta, co najmniej 90 milionów, a do końca dekady może pęknie 100 okrągłe. Sporo tych co z odwagą prezentują swą nadwagę nago.
Nie samym chlebem człowiek żyje, samym ryżem żyje Wietnam.
Przez parę miesięcy, zalewając miskę rybnym sosem, jedną stroną wpadał, inną lub tą samą wypadał, użyźniał glebę, z której Wietnamczyk zbierze białe złoto trzy razy do roku. Ja trzech razy nie dam rady. Dajcie żaby, spróbuję szczura albo śmierdzącego mułem suma. Ryby tej sumarum, owoce morza nie są tak tanie i popularne jak zdawać by się mogło.
Na czole tatuaż mam, widoczny tylko w Wietnamie i dla Wietnamczyków ekskluzywnie.
300%.
Wygarną nietylko za suma sumkę pokaźną.
Nieformalnym prezydentem jest tu Benjamin Franklin.
Wujek Sam nie jednej niewiaście wietnamskiej bilet zafunduje, kochający stryjek Sanders zadba o serduszka tych, którzy za miłość do Ameryki i wizytę u kardiologa w dolarach zapłacić mogą. Opatuli ciałka warstwą tłuszczu, w którym topią się kawałki z Kentucky kurczaka.
Między Wietnamem a USA zawsze sporo chemii było - toksyczna to miłość.
Co ciekawe, największym Casanovą, który wietnamskiich serc złamał wiele, nie był czerwonolicy Amerykanin biały. Kolorowy Agent Pomarańczowy, chmurą chmarę dzieci zostawił. Wodząc wzrokiem, za tatą, tęsknym, odmiany losu w losach sprzedaży na loterię szukają. Tatuś przystojny być musiał, może rączki miał trochę przykrótkie ale za to oko jakie duże; co prawda tylko jedno ale przecież nie można mieć w życiu wszystkiego. Kup pan los. Odmień mój i własny.
Przebiera, człapie, pełza dziatwa pomarańczowej agentury.
Loteryjnym plikiem puka w przyciemnianą szybę amerykańskiego SUVa z jednej strony. Z drugiej pewna francuska opona wyciąga rękę po prezent od Pułkownika Sandersa.
- Mówisz, że masz Michael na imię, chłopcze?
- Nie. Michelin, psze pana.
- Pozwól, że naprawię swój błąd. Masz kurczaka.
Amerykański SUV z francuskimi oponami - symbol azjatyckiego awansu społecznego.
Wysypią się panierki okruchy z auta, francuskie wypadną dzieci wietnamskie - odbiją z brzucha i wpadną prosto do szkoły. Tu podjąłem się uczyć tych młodych, kwadratowo rosnących jak wymówić poprawnie imię brodacza z Kentucky. Nie zawsze dzieciaki przedstawić się potrafią ale pewne słowa w ustach ich obfitych, brzmią lepiej niż Szczesniaka songi Mietka. Rzecz na rzeczy z Ameryką jest - bez obawy Obamy imię wymowią. W baraku na hamaku wzdychają panowie za USA i paniami, które już w Kalifornii.
Westchnę i ja za triple I.P.A. z Georgetown w Waszyngtonie.
No comments:
Post a Comment