Azja. Oddałem swój komputer jakiś czas temu. 17 cali. Mapa świata wydaje się maleńka na ekranie mojego telefonu. 5, 5 cala. Z Polski do Wietnamu może jakieś 3 centymetry, żeby dla odmiany pomyśleć metrycznie. Za kilkanaście godzin będę w Ho Chi Minh City; to tak jakbym zapadł w troszkę dłuższy niż przeciętny sen.
Jaki będzie ten kraj,
w którym na każdym banknocie uśmiecha się do ciebie wujek Ho?
Wietnam, jak dotychczas, to dla mnie panazjatycka restauracja na Placu Zbawiciela, gdzie mimo niezłego Saigonu, serwują dobre saigonki; każdy Wietnamczyk nazywa się Charlie i jeżeli jakiś czas temu nie handlował na Stadionie X-lecia, zapewne usiłował zastrzelić Johna Rambo, kryjąc się w jego misce ryżu.
Otóż nie.
Nie każdy syn Wietnamu to żołnierz Wietkongu, który próbuje skopać tyłek Johna. AK-47 dawno temu zamieniono na przedmioty metalowe bez lufy, dżungla ustąpiła miejsca drapaczom chmur, a Rambo prawdopodobnie leczy demencję w jednym z prywatnych szpitali Saigonu, o standardzie znacznie wyższym niż polski.
Lecę.
Międzylądowanie mam w Doha, stolicy Kataru - terytorialnego mikrusa, naftowego giganta.
Gdy podchodziliśmy do lądowania, zobaczyłem migoczące tysiącem świateł sztuczne wyspy, na których szejkowie bawią się z szejkami w hotelach pobudowanych za petrodolary.
Port lotniczy skojarzył mi się z uniwersum Gwiezdnych Wojen lub rzeczywistością Piątego Elementu.
Doha jest miejscem, gdzie obok w kolejce stoi pan Sikh, są panie Afrykanki w kwiecistych sukmanach.
Grupa azjatycka nie robi zdjęć, więc prawdopodobnie nie zawitali z Japonii...może Malezja, Indonezja, Tajlandia albo Filipiny, na co wskazuje karnacja ich śniada.
Są oczywiście Polacy, których zdradza dobrotliwa przaśność i ta dziecinna ciekawość świata, którą jeżeli nie uda się podzielić na facebooku bo 100kb kosztuje tu 30pln, to można przynajmniej zadzwonić do rodziców na Dolny Śląsk albo Białostoczyznę, bo to już tylko 7pln za minutę.
- Cześć mamo, dzwonię do Ciebie, bo nie mogę rozmawiać. Jestem właśnie na lotnisku w Katarze...
Co?.. nie, nie! Jestem zdrowa.
Chodzi o takie państwo...
Mamo?! Mówię Ci przecież - nikt tu nie jest zaziębiony! Wręcz przeciwnie, jest tak gorąco, że niektórzy panowie chodzą w ręcznikach na głowie.
Ja daję jeszcze radę bez ręcznika. Zastanawiam się do której z pań przy stanowiskach odprawy mam się udać. Jedna z drobnymi piegami i rudymi włosami długimi. Druga bez piegów, z włosami pod chustą ciemną czarnymi. Obydwie obdarowują podróżnych równie uroczym uśmiechem.
Jeszcze tylko Bangkok i w końcu Ho Chi Minh City.
W Tajlandii nie pozwalają mi wysiąść z samolotu. Zastęp Tajów, nie sięgający mi wyżej niż do ramienia, w ciągu 45 minut wysprząta pokład. Uświadamiam sobie, że wkraczam do świata liliputów, gdzie będę guliwerowym zjawiskiem.
Jest Wietnam. Po kilku godzinach lotu oswajasz się z pozorną czasu opieszałością. Uśpił on moje poczucie odległości, więc co to? Już? Myślałam, że tak daleko, a to jednak tylko 3 centymetry na mapie.
Wysiadam. Nie, Boże! Zawracam. Buchnął we mnie gorąc piekielny. Biegiem, w klimatyzowane korytarze. Kierowałem się nimi w stronę odprawy wizowej. Egzotyczne rośliny za przeszklonymi ścianami, uspokoiły mnie na moment. Przed oczami miałem wciąż amerykańskie helikoptery, rdzewiejące dookoła lotniska. Wszędzie, oblepiony mchem, beton. Krajobrazem nie zrażają się palmy, beztrosko wypuszczają liście przez pięciolinię drutu kolczastego. Nabieram powietrza. Zapach wilgoci, z którym wcześniej spotkałem się tylko w nadbiebrzańskiej chałupie mojej prababci.
Spiąłem pośladki, bo czuję że mój żołądek zareagował zgrzytem, gdy zobaczyłem komunistycznych żołnierzy Wietnamu. Wzywam Pana Boga (nadaremno) i użyłem tego słowa na "k". Tym razem nie chodzi o partykułę, przez którą Polaka rozpoznasz na ziemi i w kosmosie. Komunizm miałem na myśli. Jakie oblicze ma on tu, nieopodal Delty Mekongu? Gdzie jest John, jego muskulatura oraz granaty? Szukam ostatniej deski ratunku. Nie wiedziałam wtedy jeszcze jak szybko strach mój ustąpi miejsca zdziwieniu.
Do Wietnamu leciałem nieprzygotowany. Nie wiem czemu właściwie ale może podświadomie tak jak koleżanki i koledzy mili facebookowi, poczułem że muszę polecieć na drugi koniec świata; "cyknąć parę fot" z plaży, gdzie będę hodował brzuch popijając drinka z palemką pod palemką. Może Indie - w ciągu 3 tygodni przeżyję catharsis, zacznę lewitować. Potem sztama z joginem, poszczerzymy się do 8mpx. Wzruszę się na myśl o swoim hinduskim mentorze oraz tych portalowych rzeszach czekających tylko na to by "polubić fotę", pieszcząc odpowiednio dotykowy ekran swojego smartfonu. Jogin pewnie pomyśli, że jestem kolejnym białym dupkiem, którego naciągnie na monetę ale czy ma to jeszcze znaczenie, jeśli każdy jest szczęśliwy?
To taka facebookowa rewolucja kulturalna. Dekad temu kilka, myśliciele różnej maści chwalili się książeczką Mao czerwoną, deklamując wersety mistrza z pamięci. My mamy konta na twarzoksiążce; setki zdjęć z Sieradza, Bangkoku, Wyszkowa i innych wyjątkowych miejsc na Ziemi - tak wypada.
Nieodzownym również jest podnieść kciuk do góry.
No dobrze już. Zbyszek, ocknij się, nie masz szmalu żeby wrócić do zaśnieżonej, wiosennej Polski. Nie dla Ciebie schaboszczak u mamy, a potem herbata, macbook i rogowe oprawki na Chłodnej. Ty nie masz nawet wady wzroku, za mało w życiu przeczytałeś, za mało zobaczyłeś.
Po odprawie.
Uff, usiadłem na ostatniej desce ratunku, nareszcie lżejszy na duszy i ciele.
Oblizany 40-stopniowym językiem słońca, popchnąłem się przez postój taksówek. Tutaj bez mizernej, co prawda, ale zawsze klimatyzacji, ostatecznie spiekło mnie to na ziemi piekło.
Patrzę, macha Aga, przysurfowała z kanapy Polka i wita Polaka w Wietnamie.
W momencie gdy komitet powitalny opłaca komunikację miejską, ja daję się bombardować pierwszym wrażeniom. Taka wojenna retoryka, bo nastawienie mam zachodnie, czyli chłodne. A wiedza? Wybiórcza albo żadna innymi słowy.
Ostatni kapitaliści pospiesznie opuszczali Saigon prawie dekadę przed moim przyjściem na świat. Czym jest więc komunizm Made in Vietnam?
Nie ma tu kolejek po ochłap padliny, ani obojętnej ekspedientki znudzonej, toteż nie poda tego niczego z czego będzie rosół, szmatą, którą przed chwilą czyściła kibel bez powodzenia. Nie tłoczą się ludzie przed straganami, na których mnogo różnorakich owoców drzewa i owoców morza. Milicyjne suki w stanie spoczynku, dawno przemielone na żyletki; panowie władza dwójkami na skuterach, grzecznie suną obok młodzieży z "USA" metką na piersi lub piersiach. W więzieniach brak spekulantów walutą. Dolar jest koniecznością dla biznesmenów i matematycznych abnegatów; 1 $ to 20000 dongów, łatwiej więc policzyć na palcach jednej ręki (ewentualnie dwu, co zdolniejszy i niekaleki).
Fakt, jest sierp i młot i wujek Ho wektorowo uśmiecha się unieśmiertelniony w Illustratorze.
Komunizm pełną gębą z wujaszka uzębieniem niepełnym.
Próbując wyregulować oparcie, przypadkowo je wyrwałem. Nikt tym specjalnie się nie przejął. Phi. Też nie będę. Popatrzę na falę skuterów rozlewających się po Saigonie. Aut w Wietnamie jest niewspółmiernie mniej niż dwuśladów. Samochód jest tu symbolem najwyższego awansu społecznego.
W morzu skuterów z rzadka pojawia się wyspy, zazwyczaj trąbią na wszystkich rozklekotane autobusy albo SUVy - współczesne limuzyny wietnamskich nuworyszy. Klakson używany jest tak jak u nas kierunkowskaz. Czasem kłopot sprawia przeczucie intencji skręcającego. Ponieważ do wyboru mamy tylko prawo/lewo, szansa że mimowolnie uczestniczyć będziemy w scenie mrożącej krew w żyłach, nie przekracza 50 procent (obliczyłem bez użycia rąk). Gdy chcemy powiedzieć: dzień dobry, dziękuję, do widzenia czy jesteś debilem i w tych sytuacjach naciśniemy na trąbkę. Ilość sygnałów dzwiękowych zależy tylko od fantazji. Nieliczna sygnalizacja w centrum próbuje regulować ten chaos ale i tak największe szanse mają ci, którzy w dzieciństwie grali we Froggera (przeskocz żabą przez ruchliwą ulicę). Ja bezbronnym płazem czuję się za każdym razem gdy przechodzę przez autostradę Saigon - Hanoi, która przytulona jest do dystryktu 2, w którym mieszkam. Po tym jak wykorzystam swoje zdolności atletyczne, by nie zginąć na ulicach HCMC, z uczuciem ulgi wpadam w wir zajęć, na które zwykle brakuje mi czasu.
Musi go starczyć na pracę.
Wkraczam do galerii Vin-Space. Pod ścianą stoją moje 3 obrazy, które właśnie wróciły z wystawy w Singapurze (wow!). Trochę mi brakuje do moich mistrzów, krzywie się. Twarzy mej wyraz zmienia się gdy odwracam głowę i wita mnie Jenny - angielski uśmiech galerii.
- Dzieciaki na Ciebie czekają. To będzie kolejny wspaniały dzień.
Odwzajemnię uśmiech, "thanks" i kieruję się na lewo, za szklane drzwi szkoły, szkoły Vin-Space. W galerii jestem, wystawiającym swoje prace, malarzem; popijającym powodujące ciężkiego kaca, Dalat, europejskim bumelantem, mającym czelność krytykować stare Brytyjki za dekady ich nudnego malarstwa, którym próbują oczarować innych, równie ciekawych artystów.
Po lewicy zamieniam się w cichego dziatwy nauczyciela. Umazany akrylami, mogę psioczyć na rozpieszczone azjatyckie tuczniki - doskonałe dzieci, swych liczących na ręku (lub dwu) dolary, rodziców. Grdykę wprawiają moją w drganie ale nie wrzasnę, nie zdzielę przez łeb, bo generalnie kocham to co robię. Większość tych małoletnich adeptów sztuki to gawiedź niezblazowana, nie umiejąca liczyć, więc nie zepsuta złym wpływem Benjamina Franklina.
Po kilku godzinach dam odpocząć oku, nawilżę grdykę kuflem Tigera. Podgryzając czipsy krewetkowe, słucham mojego hiszpańskiego, z pracy, kompana (kochana Hiszpanio, cieszę się, że nie pozwalasz mi o sobie zapomnieć). Ignacio to ryzykant prawie 40-letni, którego doświadczenie jest skarbnicą wiedzy. Poza tym, jak miło wsłuchiwać się w Castellano, którego melodia jest kanwą dla większości moich snów i sentymentów. Hiszpan powtarza często - czekaj cierpliwie, co się odwlecze to nie uciecze (czasem brzmi to również złowieszczo).
Wracam naładowany nowymi pomysłami, planami i nie reaguję od jakiegoś czasu na trąbiące bezustannie klaksony. Nie dekoncentruje mnie też zapach kiepskiej kanalizacji, której nie pomaga w cale, wylewająca regularnie, rzeka.
Trzyma w wężowym uścisku całe miasto.
Mekong, którego rzeka Saigon jest jednym z ramion, zanim po horyzont zabarwi ocean na brązowo, leniwie przepływa obok mnie.
Czekam aż Ben wyciągnie kolejnego suma. Długie interwały od jednej ryby do kolejnej, wypełnione są zwięzłymi opowiadaniami Francuza, o swoim wietnamskim epizodzie u boku Nang - azjatyckiej miłości. Czaruje wspomnieniami wielodzietnej rodziny, prowadzącej idylliczne życie na francuskiej wsi. Podoba mi się, że tak jak ja, miłuje ciszę i gdy się odzywa, wypowiedzi oszczędne w słowa, bogate są w treść. Stanowi on niezwykły kontrast z krzykliwymi Wietnamczykami, wśród których, jest prawdopodobnie, jedynym białym wędkarzem na obu brzegach, meandrującej rzeki. Nazywają go "Okay" między sobą, od jedynego słowa, jakie Ben zna po wietnamsku. Brzmi z resztą tak samo po polsku, angielsku, francusku - poliglota, jakby nie było.
Ja się przymierzam do zgłebienia tej niezwykłej mowy ale zazwyczaj język jakoś tak niefortunnie mi się układa, że jeżeli się nie dławię w danym momencie to próbuje okiełznać odruch wymiotny. Wszyscy się cieszą, kupa śmiechu, a mi całe życie przed oczyma przelatuje.
Zapamiętałem jedynie coś co brzmi jak "mój tył" i znaczy: pieprz i sól. Zatroszczę się więc o swój tył za każdym razem gdy jem. O jedzeniu rozpisywać się nie będę. Tak, próbowałem już węża, żaby i krokodyla i owszem - jedzą tu psy ale o tym nic nie wiem i wiedzieć nie chcę.
Opisów i opinii o kuchni wietnamskiej (o zmiennej przychylności) można znaleźć sporo w sieci.
Być może pucołowaty pan naburmuszony, co właśnie usiadł obok mnie, z łysiną czerwoną i polikami też, co skarpety dopasował do upału 36°; nie bardzo zachwycił się jarzynką i rybką. Brak hamburgera co by zatkał wlot i wylot, zasygnalizują jelita w kiblu. Mnie nie dopadło (nie)sławne zatrucie żołądka, które wraz z odparzonymi nogami, zagości u kolegi łysego dzisiejszej nocy.
Popijam swoją herbatę Lipton pomarańczową, spokojny o swe trzewia.
Miałem ściąć włos i być jak on (łysy), bo w piekle za ciepło ale...
Wśród społeczności An Phu Neighbours znaleźliśmy tani dom z basenem, do którego zaraz wskoczę. Inferno zamieni się w raj, jak tylko wynurzę zarośnięty swój łeb.
No comments:
Post a Comment