Mieszanka międzynarodowa wylewa się z samolotu. Nie jest to dzicz, na którą masz szansę natknąć się lecąc liniami Ryanair.
Tu pan w średnim wieku, pod krawatem, na widok tableta zachowuje się tak jak ja gdy dostałem klocki Lego mając lat sześć – a tak w ogóle, to też chciałbym zarabiać miliony stawiając pasjansa.
Stewardessy nie lękają się schabów, serwują mięsa delikatne, a szwajcarskie czekoladki w wiklinowym, grzecznie, czekają koszyczku.
Nikt nie jest zachlany ani zachłanny, owszem, wezmą jedną, przeczekają, łykną niepostrzezenie.
Papierki w kieszeń schowają, a korytarz wolny od śmieci zaprasza do klaustrofobicznej łazienki. Kierując się nim za potrzebą, mogę być pewny, że toaleta nie będzie koloru innego niż biały, gdzie istotnie ułatwia to oddychanie na przestrzeni metra w kwadracie.
Tak, te drobne luksusy powodują że podróż jest przyjemna i szybka.
Lecę z Zurichu, więc nie słyszę bełkotu jegomościa z wąsem, który zatacza się za resztą polonii, powracającej na budowy Europy.
Oni podnoszą nam ciśnienie, na nich podobnie działa wódka.
Czasem się zdarza, że jakiś pechowiec/szczęściarz wychyli zbyt wiele jeszcze na lotnisku, tym sposobem spędzi kilka dni więcej w ojczyźnie.
Taki przymus, tęsknota, o której na chwilę udaje się zapomnieć rzygając w kiblu.
Mysle o tym wszystkim, może poza chłopakami pozbywającymi się treści gdzieś, na którymś z polskich lotnisk, gdy podjeżdża autobus Barajas - Atocha.
Za chwilę znajdę ciepłe mieszkanie, gdzie ugości mnie Magda, jedna z tych dobrych dusz, dla których warto zaudać się do Hiszpanii lub wrócić na moment do Polski.
Zanim zacznie się moja madrycka noc, pobiegnę do Retiro.
Nie zamierzałem się zgubić ale i na tej płaszczyźnie odniosłem sukces.
Pamiętając o tych panach, o których mówiła Magda, mówiła że napastują, pobiegłem życiówkę. O życie może nawet.
Dzisiejsza noc, dla Hiszpanów z wielu względów chłodna, dla mnie jest początkiem dwutygodniowej retrospekcji, którą zafundował mi pewien brodaty obywatel Laponii.
Wchodząc ukradkiem do zadymionego pokoju, niepostrzeżenie wkradam się do metafizycznej dyskusji, którą prowadzą moi madryccy kompani. Jestem pionkiem w grze, gdzie zasady napisane są po kastylijsku. Tu tuzą, fantastycznego, zamkniętego w czterech ścianach świata, jest Guiermo - śmiałek rzucający się z motyką na pojęcia tak różne ale równie zawiłe jak fizyka kwantowa czy złożoność kobiecej psychiki.
Tuż przed świtem mój mózg wyprany odmówił posłuszeństwa. Obudze się rano czyli w południe. Wodzony wewnętrznym imperatywem docieram na stację Mendez Alvaro, skąd w pięciogodzinną podróż zabierze mnie ALSA swoim wygodnym wehikulem.
Tak jak w samolocie możemy spotkać krewkich panów Made in Poland, tak w autobusie czyhają Hiszpanie, którzy swoimi gastrycznymi problemami próbują podzielić się z tymi o jeszcze zdrowych żołądkach. Nie wiem na czym to polega ale sądzę że jedyne wyjaśnienie tkwi w mojej miłości odwzajemnionej do Hiszpanii; oni tylko czekają kiedy pojawie się na Półwyspie Iberyjskim by tłumnie mnie powitać a najlepiej towarzyszyć do samej Granady. Zawsze zastanawiało mnie jak to jest, że w moim pojeździe jest komplet - to musi byc gorące jak Hiszpania latem, uczucie...podobnie duszne z resztą.
Nieśmiali ci, zdawałoby się, temperamentni południowcy, zamiast kwiatów, zaoferują kilkudniowy oddech albo wczorajsze piwo z frytkami w postaci wzdęcia.
Bicie ich serc szaleńcze, wpędza mnie w chorobę podobną w objawach do lokomocyjnej. No cóż, czyż nie miłość właśnie powoduje omdlenia i mdłości?
Na przedmieściach Granady natkneliśmy się na korek.
Dama, która byla moją sąsiadką, zorientowała się, że to właśnie jej oddech jest źródłem sensacji wśród współtowarzyszy niedoli... znaczy się podróży.
Nie szukała rozgłosu, wyjmie gumę do żucia.
Żałuję że dla pana z tyłu, nie wymyślili jeszcze czegoś podobnego, z tym że wersji do dupy (dosłownie) albo przynajmniej korka.
Gdy już tak leciałem nad Granadą, niesiony autobusowymi oparami, dostrzegłem tony śmieci. Coś dla mnie zupełnie nowego ale równie obcego dla najstarszych górali Sierra Nevada. Piętrzą się plastikowe torby, będące pomnikiem ostatnich paru lat; dla Hiszpanów wyjątkowo smutnych i chudych. Wśród przepełnionych śmietników nie widać uwijających się śmieciarzy, nikt im nie płaci od miesięcy. Tak samo z resztą jak tym, którzy właśnie w nich grzebią by znaleźć coś do jedzenia. Przechodzę ze spuszczoną głową, oni zdaje się, przełknęli swoją dumę gdzieś razem z odpadkami i nie zwracają na mnie najmniejszej uwagi, pochłonięci szukaniem czegoś co pozwoli im przeżyć do następnego dnia niepewnego.
Jak dziecko, któremu przyśnił się koszmar, chowam się w otwartych ramionach moich domowników z Cuesta del Realejo.
Rano będziemy puszczać latawce w Salobreñi, a wieczorem odwiedzimy Candelę ukrytą na calle Cuchilleros.
Salobreña |
Życie zdaje się toczyć normalnie, w domu, w którym spędziłem ponad połowę poprzedniego roku.
Po schodach graniają się Etna i Elvira, nowi koci domownicy. Rambla, na mój zapach reaguje merdaniem ogona, całkowicie ślepa i głucha “widzi” mnie swoim niezwykłym nosem i odprowadza do kuchni. Tutaj Sajara pokazuje mi słuchawki, które zakupiła by godzinami słuchać lat 80tych w stylu New Order. Pablo odpowiada jej kawałkiem Grauzone – Eisbar, w rytm którego będę śnił na jawie przez dwa hiszpańskie tygodnie. Sergio, jak zwykle spóźniony, skierował swój skuter na drugi koniec miasta. Będzie się tam nudził przez następne osiem godzin. Wiecznie niedosypiający, nie protestuje w czasach gdy nawet najbardziej podła praca jest luksusem. Uśmiech nie znika również z twarzy Sary, która godzinami montuje ślubne filmy. No cóż, plany by wrócić do Ameryki Południowej narazie pozostają w sferze marzeń, a o czasach gdy były one jak najbardziej rzeczywiste, przypominają słoneczne zdjęcia, które promieniują tak, jak komputerowy monitor, nad którym są zawieszone.
Szczyty Sierry spowiły gęste chmury, tam przybywa śniegu, a nieco poniżej miasto zalewa deszcz.
Asako, od piątego roku życia Andaluzyjka, etnicznie Japonka,nie bardzo daje sobie radę z taką aurą. Oddała mi swój pokój, w którym dogrzewam się gazowym piecykiem. Poważnie przeziębiona, spędzi dwa tygodnie u Orlando, w La Chana. Tam dochodzi do siebie, korzystając z rzadkiego przywileju, jakim w Granadzie jest centralne ogrzewanie.
A co się stało z moim oryginalnym pokojem? Mieszka tam Andrea. Spotykam ją na jednym z pieter naszego domu. Wydaje mi się, że mówi coś do mnie ale to wymiana zdań między pół argentyńską, pół katalońską córką a katalońską matką. Miałem prawo się pomylić - Katalonczykow niektórzy Hiszpanie nazywają Polakami. Ze swojego rodzimego języka płynnie przechodzi na hiszpański. Witamy się, wymieniając dwa policzkowe pocałunki. A więc to już wszyscy.
Piszę powyższe słowa leżąc w łóżku, które jest wyspą ciepła w tym lodowatym pokoju. Chłód mi nie straszny pod niezliczoną ilością koców i kołder ale kaszel zaraz wypędzi mnie do kuchni gdzie chwilę ulgi przyniesie zaparzony imbir.
Cisza, tylko co jakiś czas Elvira zakwili niczym zarzynane dziecko bo przyszedł ten czas w życiu kotki, że potrzeba jej kota.
Czemu dziwi mnie brak hałasu, przecież mieszkamy nad El Jergón. Tutaj nigdy nie jest cicho.
Uśmiech na twarzach Granadinos pojawia się ostatnio tak samo rzadko jak oni sami na ulicach ich miasta.
Jeszcze raz.
Kryzys.
Z niektórymi obszedł się wyjątkowo delikatnie. Następnego dnia Marcelino zaprosi mnie na Olla de San Antón. Po drugim talerzu nie daję już rady, i nie chodzi o to że składniki tego dania to świńskie uszy czy kawałki twarzy tego zwierzęcia, jestem najzwyczajniej pełny. Sprawa ma się zupełnie inaczej z Marcelim. Zanosi się rubasznym śmiechem, a trzeci talerz podskakuje na jego, monstrualnych rozmiarów, brzuchu.
Nie ma ten dobrodziej mój pracy od ponad roku. Na szczęście pracuje Maribel, dobrodziejka moja. A no i udało się wynająć cortijo w Cullar Vega, więc zawsze to jakieś kilkaset € więcej w domowej kasie.
Pablo pokaże mi jak arysta trzydziestoletni może gwizdać na ekonomiczny regres. Sztuka zawsze się broni. Dostał Pablito zapomogę od państwa, bo jego rzeźby sprzedają się całkiem nieźle w Berlinie. Nienawidzą Merkel Angeli ale liczą się z tą postawną i wpływową matroną niemiecką.
Mój współlokator też psioczy na Germanów lecz dzięki nim siedzimy właśnie w wielkiej jego pracowni rzeźbiarskiej. Stara cukiernia Azucarera Genil to trzy piętra do zagospodarowania. Na ostatnie możesz wjechać swoim samochodem.
Jezeli nuży cię wchodzenie po schodach, wciśnij czerwony przycisk i juz winda towarowa zabiera cię kilkanaście metrów w górę. Ciebie i twój zimny łokieć
- Zbyszek, wracaj tu szybko, najlepiej w kwietniu. Pomożesz przy wystawie. Może jeszcze coś uszczkniemy z unijnej kasy.
Krzyczy do mnie, bo ja Dremelem poleruję rzeźbę. Słyszę jednak dobrze. Dreamliner realcji Ho Chi Minh City – Madryt mi się marzy.
Przez strugi biegłem do domu, gdzie znów wpadłem w otwarte ramiona.
Despedida del Polaco |
Wydelegowała mnie moja hiszpańska rodzina z nakazem powrotu, a za chwilę nową zaczynam przygodę, z miską ryżu w tle.
Parę godzin i kilkanaście kilometrów dzieli mnie od jednego z samolotów dwu ,który zabierze mnie w kierunku Wietnamu.
Spotkamy się tam za moment, dwa.
Spotkamy się tam za moment, dwa.
No comments:
Post a Comment