Monday, December 17, 2012

JP na 93% (bo troszkę się boję)

Czasu jak na lekarstwo. Nawet zacząłem się już pakować. Niestety, nadszedł ten moment kiedy muszę wracać.
Lenistwo moje wrodzone, miłe, przyjacielskie pluje mi w ucho, gdy staram się cieszyć egzotycznym posiłkiem, siedząc w portorykańskiej restauracji La Isla, będącą perełką dzielnicy Ballard.

- Ej, Zbyszek, widzę że nie chce Ci się ruszać z tego zgrabnie układającego się pod Twoją pupką, stołka.
Popatrz jak ta, dzięki której tu jesteś, uwija się żwawo za barem. Właśnie wylała na siebie
jungle juice!
Wypij jeden to będzie jej lżej i może coś na ząb typu pastelon z wieprzowina, a może
camarones w tym pysznym czosnkowo - kokosowym sosie?

No tak ale pomimo że 13tego będą mi rwać ósemkę to już myślę o bigosie, pierogach, gołąbkach i nalewkach mojej mamy.

- Hola, a źle Ci w spokojnym Wallingford? Jak za błogo, to może kolejna podróż po południowo –  
  wschodnim Waszyngtonie? Nuży życie z mafią Quesada – Green?

Nie, nie czuje się zmęczony. Nie ogarnia mnie potrzeba powrotu do naszego polskiego raju gdzie zawsze czuję że mam chip on my shoulder (że ktoś chce mi dać w mordę za nic).
Chciałem opowiadać o Stanach ale wiedziałem, że prędzej czy później odbije mi się coś polskie, niestrawne; a to chyba ostatni post z Ameryki.
Może to lęk przed tym, że prawdziwi Polacy, katolicy wyjdą na ulice w dniu, kiedy ja będę starał się przez nie przemknąć. Chcę dotrzeć do mojej enklawy w podwarszawskiej, “rozebranej” przez nowobogackich, dzielnicy. Zremiksują Rotę i zamienią dalekowschodni hit na dzikowschodni "ktoś tam, Polskę zbaw". A co tam, niech sobie kwaczą, maszerują pod banderą jedynego słusznego wodza polskiego sumienia. Tylko błagam, nie róbcie pikiety pod Okęciem, a do Centrum można się dostać nie tylko Żwirki i Wigury. Nie jestem pewien jednak czy ktoś z maszerujących posiada tak zaawansowaną wiedzę, tylu wśród nich Warszawiaków!
Mam nadzieję że same lotnisko też nie będzie zamknięte, bo słyszałem ze jakiś samolot spadł, chcą o tym nakręcić film i port lotniczy im. Fryderyka Chopina z pewnością, doskonale się do tego nadaje. Właśnie! Jakby ktoś nie pamiętał albo mial zamiar zapomnieć, to będzie można sobie zawsze przewinąć i zobaczyć jak spada. Na Gwiazdkę albo na Nowy Rok zamiast Kevina będzie można obejrzeć. Tak, będzie spadał przy różnych okazjach ale najpierw trzeba by zablokować lotnisko w dniu kiedy będę wracał by nakręcić to arcydzieło, w którym nie zagra Marian Opania.

To czemu właściwie wracam, jak blokują?

No bo Polska dla Polaków,
czyli mojej mamy, która parę lat spędziła we Francji, taty, który kręcił filmy polskie, zagraniczne i amerykańskie i do mojego brata, który nigdy nie był w Stanach ale zna kogoś kto byl.

No to chyba ja też, w sensie Lach.

Miewam sen - przychodzi do mnie ten jedyny, słuszny wódz polskich sumień, kopie mnie z całej siły w pisanki i kiedy ja kucam z bólu i nareszcie jesteśmy prawie tego samego wzrostu - on cedzi przez swoje brązowe kikuty – Spieprzaj dziadu!

No więc JP na 93% ... bo troszkę się boję.
Aha, i "spieprzam" na 100% - mam już wykupiony bilet w kolejną, chyba najbardziej dotychczas dla mnie egzotyczną podróż (tam też będę kontynuował zbyslove'a blog pyzaty).
Dzięki mojej prawdziwej polskiej rodzinie, która zaszczepiła we mnie miłość nie tylko do rodaków ale wszelkich istnień ludzkich, chodzących po globie i JSWPS(tak tak, jedynemu słusznemu wodzowi polskich sumień), bo kazał mi spieprzać (że też nie ma sumienia), zadecydowałem że będę podróżował jeszcze przez jakiś czas.

Zapomniałem więc na moment o sielskiej mojej ojczyźnie i wcisnąłem sie w charakterystyczny czerwony Geo Metro bez prawego lusterka, którym pomkneliśmy do Astorii, miejsca które musisz odwiedzić jeśli jesteś prawdziwym Goonie.
Miasto od dwóch stuleci przygląda się rzece Kolumbii jak ta wpada do Pacyfiku. My zdecydowaliśmy się zrobić to samo przez dwa ulewne dni, typowe dla grudniowego Oregonu.
W 1985 północny, specyficzny spokój deszczowej, rybackiej mieściny przerywają strzały, piski opon radiowozów pędzących za czarnym Jeepem rodziny Fratellich. Tak zaczyna się historia Goonies, która przedstawiona na styranych VHSach, rozbudzała moją wyobraźnię na długo przed tym gdy odkryłem że Północny Zachód USA to również grunge, Boeing, Microsoft i najsłynniejsi seryjni mordercy Północnej Ameryki. Tak jak w dobie mojego dzieciństwa nie odstraszały mnie czerwone oczy, które były ceną za oglądanie filmu na nośniku magnetycznym, tak gdy mam 30 lat, wciąż jest symbolem mojej nieposkromionej żądzy podróżowania, odkrywania, spełniania swoich marzeń i przede wszystkim pozostania dzieciakiem.

Dziękuję Ci, Stevenie Spielberg!

Cel naszej podróży, cherlawe, ospałe miasto jakimś cudem potrafi okiełznać dziką Kolumbię, która nie mając delty rozlewa się na szerokości 6, 5km przy samym ujściu do Pacyfiku. Niczym wielką wędkę, zarzuciła Astoria most Astoria - Megler na drugi brzeg. Następnego dnia popędzimy nim by zobaczyć fragment wybrzeża płw Olimpijskiego i skierować sie do Seattle - kresu tegorocznej mojej przygody w Ameryce Północnej.

Ale jeszcze chcę się nacieszyć tym miastem niezwykłym (?)

Wjeżdżamy do zalanego deszczem centrum miasta, czyli suniemy jedną ulicą, która, jak mogłoby być inaczej, nazywa się Columbia River Highway. Louise zaciera zmarźnięte ręce. Zaraz idziemy zjeść, wypić i posłuchać Live Music. Zmęczonych kilkugodzinną jazdą w strugach, nie zaskoczył nas brak jakiegokolwiek życia. Z resztą, kto by sie pętał po zmierzchu w rzęsistym deszczu.
Na schodach ceglanego hotelu, wybudowanego w latach 20tych ubiegłego wieku, spotyka nas dziwny jegomość. Tłuste, przeżedzone włosy opadają na jeszcze tłustszą koszulkę. Nie zwróciłem uwagi ale widocznie wiało i to na tyle mocno że zgubił buty. By jaki podmuch nie przewrócił tego biedaka, odbija się od ściany do ściany, opierając się dzielnie wiejącemu z nad Kolumbii huraganowi. Błagalnie przewracając swoimi nieobecnymi oczami, odsłania garnitur ciemnych jak niebo nad Oregonem zębów. Coś zgubił i nerwowo szuka zguby w majtkach.

- Panie recepcjonisto, ten dżentelmen w korytarzu potrzebuje pomocy, chyba chodzi o toaletę.

Pan recepcjonista macha obojętnie ręką i oferuje nam dwie rzeczy: bielszy uśmiech i klucz do hotelowego pokoju.

Zostawiliśmy bagaże, spragnieni emocji i piwa ruszamy po dawkę najtlajfu. Przy wyjściu wpadamy na kolejnego mieszkańca naszego hotelu. Pani, której szczurza twarz, wytrzeszczone oczy i zęby, które jak się zorientowałem, w Ameryce potrafią bardzo wiele o człowieku powiedzieć, wskazywały na jej romans z metamfetaminą. Nerwowo przebierając krzywymi nogami, jakby uciekajac przed nałogiem, zwróci się do nas:
- To miasto jest shutdown (nieczynne).
Mignęły nam jej farbowane przed laty, połamane włosy i już jej nie było.
Pobiegliśmy schodami w ciemną, deszczową noc, zapominając o dziwnej nieznajomej, której słowa miały okazać się prorocze.
Entuzjazm nasz malał odwrotnie proporcjonalnie do doskwierającego nam głodu i ilości zamkniętych barów. Miasto musiało opustoszeć długo przed naszym przyjazdem.
Prawie straciliśmy nadzieję.
Wodzeni jakimś nieznanym instynktem (może tym samym ktory pchnął Goonies ku przygodzie życia) trafiliśmy do zapyziałej dziury, która szumnie reklamowała się neonem "BAR" nad drzwiami wejściowymi. Kuchnia była zamknięta ale pan z wytatuowanym wokół  nadgarstka różańcem, jak dobrotliwy mnich wskazał nam lokal gdzie za 15 minut skosztowaliśmy barowego jadła i beczkowego piwa. Wychodząc z baru Desdemona, zmęczeni jałowymi, przez większość nocy, poszukiwaniami, myślami byliśmy już w dniu następnym.

I nastał dzień następny. Lało. Z nostalgią spojrzałem na miasto w ten pochmurny dzień, gdzie magia dzieciństwa ustąpiła miejsca ogromnej ilości samochodów i szpecącym krajobraz hangarom, w których port chowa różne towary.
Dwa ważne miejsca na mapie Goonies: muzeum kapitana George'a Flavel'a (lewy dom z wieżyczką), więzienie hrabstwa Clatsop (zaraz na prawo ode mnie)

Dom, w którym spotykamy się z Goonies, zachował swój wygląd poza drobnym szczegółem, jakim jest wielka flaga państwa Izrael, zatknięta u wejścia. Powiewające biel i błękit, wpędzały szare niebo w kompleks jesiennego Oregonu.

Amerykanska flaga troszkę się zwinęła, zmizerniała przy koleżance powiewającej pełną piersią.

Astoria płakała, wzruszona gdy przybywaliśmy, pogrążona w smutku, łkała gdy odjeżdżaliśmy w pokrytą mgłą dal płw Olimpijskiego.

Cannon Beach odłożyliśmy na przyszły rok.

Nie napatrzyłem się na Góry Olimpijskie, Waszyngton zasłonił je ścianą wody i chmur.
Pamiętam jak w dokumencie Douge'a Pray'a z 1996r. - Hype, ktoś określił miasto Aberdeen jako shithole. Gdy wjeżdżaliśmy do Cosmopolis, które jest niejako przedmieściem tego pierwszego, pomyślałem że jestem w najgorszej dziurze jaką widziałem w USA. Myliłem się. Aberdeen jest jeszcze gorsze.

Czy to dlatego, że znajdowało się na półmetku naszej podróży powrotnej, czy może dlatego że lało jeszcze bardziej niż mogliśmy sobie do tego czasu to wyobrazić - zahaczyliśmy o  Aberdeen by poszperać w Goodwill.
Spotkałem ludzi, o których mówił Bill Hicks. Ewolucja tu nie dotarła. Niskie czoła, brak przeciwstawnego kciuka, flanelowe koszule, nadwaga a'la Michelin i sierść na języku. Tak, tylko wyciągnąć kamerę i staż w National Geographic gwarantowany.
Mając do wyboru koszulę flanelową albo koszulę flanelową, zdecydowalem sie wybrac koszulę flanelową.
Gdy tak przebieram w morzu flaneli, czuje na sobie wzrok, oczywiście ten ewolucyjnie przysłonięty przez niskie czoło.
O co chodzi, przecież nie mam bananów w kieszeni? Nie mam nic, z czym dałbyś sobie radę bez przeciwstawnego kciuka, gagatku.
Aaa, mam spojrzeć na Twoją dziewczynę, byś poczuł się zazdrosny. Nie, nie sprowokujesz mnie - ona nie ma zębów!
Tak więc zakończyłem odzieżowe połowy.
Przedzierając się przez rodzinę matrioszek, których cztery wyskoczyły jedna z kolejnej, wkroczyłem w niezliczone rzędy niebezpieczne. Prawdziwa dżungla, której bywalców ogarnęła orgia zakupów rzeczy używanych. Dotarłem do Louise. O nie, dała się wciągnąć w bagno staników za 5 dolarów sztuka! Masz Ci, babo stanik. Wyciągam Louise, za wsiaż jej kręcony.

Udało się, na zewnątrz słońce. W końcu i na koniec. To ono towarzyszyło mi, jeszcze wtedy gdy samolot wzniósł mnie ponad Seattle, gdzie jak wierzyłem, Louise Green stała oparta o czerwone Geo Metro bez prawego lusterka. Patrzyła w stronę Airbusa Delty, który zabrał mnie do Amsterdamu. Ja machałem i pewnie ona też.

***
Narazie koniec Ameryki ale wierzę, że niedługo będę znów drażnił Andy'go, oglądał kolorowe ptaki i sączył IPA.
Z Louise widzę się już 30 stycznia w Ho Chi Minh City (Saigon), gdzie mam zamiar kontynuować zbyslove blog pyzaty.
Nie chciałbym też pozostać bezczynny przez te parę tygodni, które spędzę w słonecznej i radosnej Polsce ale..
o tym w następnym poście.
Dziękuję wszystkim, którzy czytali i czytują.
Idę sobie.
Zbyszek

Tuesday, December 4, 2012

Belfair/Jemy ostrygi, jesteśmy biedni.



Polska jest jak Ameryka ale..nie ma kolibrów.
Baring jest pod znakiem czupurnych Stellar Jays, Belfair, o którym jeszcze nie pisałem pod egidą Czapli Modrej, a Seattle to królestwo maleńkich kolibrów.

Wczoraj przeprowadziłem się do domu Michelle, gdzie podczas jej nieobecności, w zespół z jej dziećmi zajmę się typowym dla dzielnicy Wellington, domostwem. Wellington to mniej przepyszna wersja Queen Anne; bardziej dostępna dla ludzi, którzy chcą zasmakować atmosfery Seattle. Tu Dave Matthews robił zakupy w QFC, tym samym, do którego, pewnego dnia, pod koniec ubiegłego wieku, Kurt Cobain podwiózł Layne'a Staley'a.

Ciepłe, suche łóżko, z którego właśnie się zwlokłem. Napalone w kominku. Gram na ukulele, mimo że nie potrafię.
Żyć nie umierać.
Mam nadzieję że tak pozostanie do połowy grudnia, kiedy wracam do Europy.
Może napiszę coś więcej o dzielnicy.
Rozlałem się w fotelu i patrzę na te troszkę większe trzmiele z piórami, jak długimi rurkami operują przy plastikowych kwiatach, gdzie woda z cukrem w listopadzie to nektar z rajskiego ogrodu.




Telefon.

- Zeepee, pakuj się. Jedziemy do Belfair. Praca. Będę za pół godziny.

Downtown. Wjeżdżamy na prom. Pachnie morzem i spalinami – zapach tożsamy z moimi strachem i respektem przed oceanem, który spieniony turbinami stalowego kolosa, w niczym nie przypomina idylli z egzotycznych pocztówek. Wilgoć, wszechobecna wilgoć - wszędzie pachnie inaczej. Na naszej małej, quasi mieszkalnej łodzi, miesza setki różnych substancji, które służą do konserwacji jednostki , powoduje ferie zapachów nie do zniesienia. Mdli mnie jak o tym myślę, smród najobrzydliwszej, chemicznej wilgoci, wrzynał się w drewnianą łajbę, przesycając nietylko drewno ale żywność, odzież..moje zatoki. Skapitulowały na dwa miesiące. Teraz siedziałem szczęśliwy, chociaż szkoda strzelającego w kominku ognia. Z wilgotnej łodzi przesiadłem się na wilgotny prom i mogę w końcu oddychać. Boże! Jak te podszyte morzem spaliny pięknie pachną.
Przez godzinę gapię się na nudnych kibiców Seattle Sounders, rozpasali się po całym pokładzie. Nawet tu widać że nie lubią odstępu od normy. Nerwowe uśmiechy na facjatach setek klonów w zielonych, szeleszczących koszulkach.
Grubawe dzieci niemrawo machają oczojebnymi chorągiewkami z napisem “Sounders FC”.
Rozdziawiły japy, zmęczone mrużą oczy a ja lubię udawać że autohipnotyzują się seledynowymi proporczykami, którymi automatycznie wachlują jak mechaniczne, blade lalki.
Po dość monotonnej podróży po zamglonym Puget Sound, wytaczamy kabrioleta w Bremerton.
Przejeżdżamy przez miasto znane z tego, że jest portem marynarki wojennej. Pędząc w cieniu ogromnych lotniskowców, kierujemy się w stronę Belfair – tam kończy się Hood Canal, a zaczyna moja mordęga z trzeźwym Andym.
Dziś jeszcze odpoczniemy.
Jest wieczór. Hipis zasiada przed telewizorem, buja się w oparach marihuany. Skręt pozwala mu uodpornić się na brak whiskey i nadmiar słów, bez sensu płynących z ust Leo – Meksykanina pracującego z nami.
Leo to alkoholik i narkoman – pije 12 puszek Bud Light'a w ciągu 12 godzin działalności jego dziennej. Gdy trzeba pracować, wciągnie kreskę, wątpliwej jakości kokainy. Nieważne że ma czerwone oczy i prawie wciąż zęby własne ma – ruszy do pracy dziarski latynos, z woskową twarzą, tęgim oddechem i narkotyczną energią przybija gwoździe Adonis z Jalisco.
Po koncertowej nocy, gdy jako gość loży honorowej miałem okazję posłuchać chóru wturujących sobie chrapaniem, tenorów: amerykańskiego i meksykańskiego, rano wymykam się ukradkiem na codzienny bieg. Taki urok domu gdzie ściany mają grubość serwetki. Docenię artystów i klasnę drzwiami lodówki, z której wyciągnę butelkę zimnej wody. Mam jeszcze godzinę zanim jeden upora się ze swoim kacem, spowodowanym nadmiarem alkoholu a drugi zaleczy migrenę spowodowaną zupełnym jego brakiem.
Na zewnątrz mgła przykryła pazur oceanu, który tak głęboko wdziera się w ląd, że gdyby dosięgnął Port Orchard to wydarłby ten skrawek ziemi, tworząc kolejną z licznych wysp Puget Sound.
Przyglądam się budzącemu Hood Canal, na straży którego stoją Great Blue Herons, dostojne Czaple Modre strzegące snu miejsca, które codziennie budzimy młotkami, piłami i wyprowadzaniem Andy'go z równowagi.


Oh, well, to może ja już pobiegnę.
Skręcam w Elfendhal Pass, truchtam wąwozem wrzynającym się ostro w otaczające wzgórza, porośnięte mrocznym deszczowym lasem. Razem ze mną biegnie strumyk Stimson Creek. Mam wrażenie, że to ja jestem szybszy i aż trudno uwierzyć że ta mizerna struga mogła przez wieki wyrzeźbić tak imponujący jar. Płynące na swoją niechybną śmierć, dające życie nowemu pokoleniu, łososie Coho “przecinają” meandrujący ciek, który powoli staje się widocznym ich cmentarzyskiem.
W górę Stimson Creek biegnę żegnając się z nimi, patrząc jak nieuchronnie zwiększa się z dnia na dzień ilość tych, których “wyrzuciło na zakręcie”. Na niewinnych, piaszczystych wysepkach dogorywają, poruszając miarowo ale coraz wolniej skrzelami. Pragnienie. Nie wody lecz tlenu.



W dół strumienia biegnę juz razem z rybią dziatwą; ich przeznaczeniem jest oddalony o kilka mil ocean, dla mnie zagubiony na jego brzegu dom, w którym czekają na mnie amerykański alkoholik i meksykański narkoman. 



Pośród oparów cuchnących skarpet, spleśniałego na pleśniejącym dywanie jedzenia i wyziewów, zmęczonych używkami, ludzkich ciał znajduję dwóch mężczyzn dla których środowisko to jest tak naturalne jak dla łososi potok Stimson Creek.
Leo leżący na kanapie, wita mnie uśmiechem swoim ciemnym jak jego czarne, kręcone zęby. Napuchnięta i czerwona, niczym dojrzaly pomidor, facjata cieszy się na mój widok i na myśl że w ogromnej amerykańskiej lodówce jest jeszcze kilka sześciopaków Bud Light'a.
Andy miota się, szukając swoich roboczych mokasynów. Upstrzone kiczowatymi rysunkami drinków ze słomką bokserki - taki sztandar człowieka, który nie pije alkoholu, wystają jak spadochron z przymałych spodni.
Przyduże skarpety, o które właśnie sie podtknął, zasłaniają nieobcinane od miesięcy żółte paznokcie.
Znalazł w końcu buty.
Teraz wyciera ręce w sweter, bo przecież nie można pracować brudnymi rekami.

Spoglądam przez okno. Odpływ. Ocean na kilka chwil odkrywa swoje skarby.

- No Zeepee, podaj mi młotek i idź nazbieraj ostryg.
  Trzeba przecież coś zjeść!

Monday, November 5, 2012

Praca/Andy G./Ameryka, panie!

“Jestem na końcu świata” - myślę sobie. Ile razy wypowiadałem głośno, szeptem lub w głowie to zdanie – nie wiem. Widzę siebie w miejscach, gdzie nagle do mnie dociera – moze dalej nie doszedł już nikt? Nie chodzi bynajmniej o to, że odkrywam Amerykę (chociaż w pewnym sensie, tak właśnie jest).
Koniec świata – to to wszystko co tak różne od tego co wyniosłem z domu w Aninie, od przyjaciół którzy są dla mnie promykami, przedzierającymi się przez nieprzyjazne chmury gęste, polskiej, nieprostej rzeczywistości. Jestem tu sam, biedny/bogaty Polak, Polish, Polack, Polaco. Nieszczęśliwy, odległością osierocony, brakiem bliskich skrępowany, bogactwem zmysłów przesycony, którym tak bardzo chcę podzielić się z kimś, czyje nazwisko kończy się zazwyczaj na “-ski”. Szczęśliwy z dala od śmierdzących, mieszaniną potu, tytoniu, alkoholu i ekstrementów Ikarusow MZA..pancernych tramwajów, które stają się puapką dla pasażera osaczonego przez młodocianych wyrostków, skazanego na obojętność anonimowych, nieobecnych posiadaczy pup, polerujących siedzenia. Koniec świata to nieobecność jednych i drugich.
Uświadamiam sobie że to ekstremum gdy zatrzymuje się na chwilę, czy to spozierając przestraszony w przerażającą paszcze oceanu, tak zachłannie strzegącego wysp Aranu, czy to płynąć na rozklekotanej barce po czerni Lough Swilly, zerkając na Granadę z cygańskich wzgórz Sacramonte. Tak jest też tu, w Baring, , u podnóża surowej góry o tej samej nazwie co kilka domów zagubionych w gęstej puszczy nad rzeką Skykomish. Nie śpię od 2ej, jest już 8ma, gapie się na Stellar Jays zachłannie bijące się o fistaszki, pestki słonecznika i inne przysmaki, na które łaszą się również ciekawskie chipmonks.
Na zawilgotniałej wykładzinie leży album Century, którego zdjęcia przedstawiające cały wiek , mnie zaledwie skradły 3 godziny tej bezsennej, bezlitosnej nocy. Słyszę mój zegarek .. kwintesencja ciszy, ciszy, którą pragnę by przerwał ktoś znad Wisły lub Warty. Czasomierz (wy)tyka mi momenty, które powinienem spędzić z nimi w miejscu tym, w cieniu Gór Kaskadowych ukrytym. Żeby tak Wisła i Warta wpływały do Skykomish!
Widzę że Andy się wierci, to oznacza tylko jedno, zaraz jedziemy do pracy..

Andy
Andy i Leo

- Podaj mi quick square, szybko! - wydziera się Andy. - Gdzie jest, kurwa, mój ołówek stolarski?! Gdzie jest kur...
- Tu jest, Andy. - Podaję mu narzędzie ważniejsze niz udarowe wiertarki Maqity czy masywne piły Skilsaw,warte setki dolarów.
- Tak! Tak ! - pokrzykuje hipis, wybierając obfity pot z czoła pamiętającego czasy Woodstock – Tak to ma wyglądać, Zeepee!

Przyglądam się doskonałej amerykańskiej kuchni, która jeszcze przed paroma dniami była tylko stertą desek, śrubek i gwoździ.
Zastanawiam się jak ten zamroczony alkoholem, wiecznie niedosypiający obywatel Hyde, staje się Jekyllem, majstrem znanym w całym Seattle, chwalonym za swój profesjonalizm przez rzeszę zadowlonych zleceniodawców (łącznie z byłą żoną).

- Hej, Zeepee, przełącz stacje, mam już dość klasycznego rocka!

Surfuję z jednej fali na drugą. Country..nie. Muzyka klasyczna..też nie bardzo. R'n'B..o nie, Andy, tego ja z kolei nie dam rady na kacu. Co to? Techno, Drum n Bass..nie na pewno nie będziesz tego chciał, mój hipisie. A właśnie, że tak!

- Zeepee, lata 80te, to był Rave..wciągałem MDMA i tańczyłem do białego rana.
Ach te czasy!
Kiedyś narkotyki były tanie i dobre..zobacz co się porobiło.
A benzyna..w sezonie mogłem co tydzień płynąć na San Juan Islands i z powrotem.
Teraz żeby dostać się do Hood Canal musiałbym zapłacić ze 300$ za paliwo..i to w jedną stronę!

Słuchając, z jaką łatwością mój majster zatacza się z parkietów lat 80tych, do wysp San Juan, potykając się przy tym o drogie narkotyki, wlewając w siebie whisky a w swoją łódź benzyne wartą 4 dolary za galon, nie mogłem wiedzieć że za parę dni ten niezwykły gawędziarz zamilknie, by po dzień dzisiejszy wyjątkowo oszczędnie korzystać ze swoich strun głosowych.

Andy'go policja zatrzymała, gdy na podwójnym gazie, bez świateł, zawracał na drodze, gdzie na zakaz takiego manewru wskazywał znak, przy którym tamtej nocy, miał kaprys stanąć policyjny radiowóz. Funkcjonariusz drogówki już za parę chwil miał zabrać prawo jazdy kierowcy żółtego kabrioleta. Zanim jednak to się stało, Andy prawie całkiem wytrzeźwiał, zdając sobie sprawę, że to już któreś z kolei DUI (jazda pod wpływem) i najprościej rzecz ujmując – ma przesrane.

Nie straszna mu Suma wszystkich strachów Toma Clancy'ego , którą się teraz zaczytuje. Boi się Andy więzienia. Tak, odsiadka jest jak najbardziej realna. Możesz wypić 4 drinki w stanie Waszyngton i wciąż wsiąść za kierownicę, natomiast 4 razy zatrzymanie za to same wykroczenie, to już nie przelewki. Policja tu stanowi prawo, to nie nasi “harcerze”, którzy uciekają na widok bardziej krewkich miłośników piłki nożnej. Andy zna panów w niebieskich koszulach aż za dobrze. Wyrzucił butelki, założył okulary, barowe neony zamienił na światło lampki nocnej, przy której czyta..czyta i czeka.

Niewidzialna obrożę, schowaną pod nogawką, założył mu sąd. Trzyma go pod już zupełnie niewidzialna ale jak najbardziej realna smyczą, by w odpowiednim momencie szarpnąć. Koszmar zamieni się w rzeczywistość – hipis na jakies 6 miesięcy będzie miał przymusowe wakacje, gdzie jego towarzysze to zupełnie nie dzieci - kwiaty.

Dziwny kraj USA – czy to Republikanie czy Demokraci wszyscy trąbią o wolności. Ona gdzieś tu musi być, a ja powinienem chyba pożyczyć okulary od Andy'ego bo jeszcze jej nie dostrzegłem. Miałem nadzieję że opowiedzą mi o niej troszkę wiecej Indianie, zapędzeni jak zwierzęta do mikroskopijnych rezerwatów ale z naszej wyprawy do Montany nici.
Cenę tej wolności poczułem 7 lat temu, spacerując z Eatons Neck do Asharoken na Long Island.
Podziwiając Atlantyk z wydm wąskiego przesmyku między dwiema miejscowościami, zatrzymany zostałem przez policję hrabstwa Suffolk. Policjant poinformowal mnie że jestem jak najbardziej wolny żeby podróżować przez wąską gardziel taksówką bądź samochodem. Nie wypada spacerować w miejscu gdzie nikt nie spaceruje, bo to jest dziwne, a ludzie boją się odstępstw od normy. Spytałem czy jest to niezgodne z prawem. Nie, oczywiście, że nie ale lepiej wziąć taksówkę. Hmm. Ale czy..Nie nie, lepiej taksowka. Chciałem tylko..Taksówka! … Taksówka, taksówka. A jak masz na imię, synu? Zbyszek, panie amerykańska władzo. O, to z pewnością arabskie imię.
A wszyscy Arabowie to terroryści, bo każdy pijak to złodziej!


Na przykładzie Andy'go oraz ludzi, którzy tak jak on przesiadują w Dive Barach (bary dla utracjuszy, nurków, którzy gwałtownie kierują się w strone dna) można zaobserwować pewną zależność. Panstwo po cichu zgadza się by jego obywatele intoksykowali się na różne sposoby – wolność, panie! Na rauszu
przybywa animuszu, czemu więc nie zrobić wyścigu po autostradzie kradzionym samochodem albo zafundować żonie darmowy makijaż pod okiem. Mamy cię, bratku! Rano ciężka głowa i ciężkie przebudzenie na zimnej posadzce w zimnej celi. Zinstytucjonalizowaliśmy twoją wolność, ofiarujemy ci w zamian pokaźną kolekcję Twoich mugshotów, piękny pomarańczowy kombinezonik, biżuterię na kostce.
Nie ma na świecie kraju, w którym byłoby tylu więźniów przypadających na ilość mieszkańców.
Gdy dodamy do tego ludzi, którzy są na zwolnieniach, przepustkach lub w jakikolwiek sposób uzależnieni od państwa, okaże się, że na trzydziestu Amerykanów znajdzie się jeden, którego wolność jest ograniczona czy może powinienem powiedzieć jest wolnością w stylu amerykańskim.
Taka ilość mieszkańców zza krat musi wzbudzać strach w tych, którzy znajdują się po drugiej ich stronie. Zawsze fajnie jest zadzwonić po policję, a tak na wszelki wypadek, nawet jak nic się nie dzieje, bo przecież zawsze zadziać się może.
Przekonałem się o tym na własnej skórze przy okazji otwarcia nowego biura, którego wygodną część od paru tygodni zajmuje Michelle. Niezwykła moda dla chłopaka z “płaskiej” Warszawy, przez którą przepływa jedna rzeka i to bez żadnych wariactw, kazała mi wyjąć aparat i stanąć na dachu pływającego domu. Zobaczyłem las masztów i wiele jednopiętrowych pływających biurowców, których budynek, na którego szczycie stałem, stanowił integralną część. Westchnąłem, oczarowany pomarańczowym zachodem słońca nad jeziorem Union. Po przeciwnej stronie wypatrzyłem łupinkę, która była łodzią, na której mieszkam.
Do sąsiedniego domu, który okazał się, o dziwo, apartamentowcem, mogłem dostać się, robiąc większy krok, mając pod sobą jakieś 7 – 8 metrów i wodę oddzielającą platformy, na których stawia się pływające struktury.
Na powierzchni wody zanieczyszczenia tworzyły finezyjne kształty o mieniących się w świetle zachodzącego słońca, metalicznych barwach. Pstryk, kolejne zdjęcie.

- Hola, co ty tu robisz?! - wyrwało mnie z moich wzdychań, agresywne pytanie. To sąsiad z apartamentowca, stał teraz na szczycie swojego budynku, jakieś 2 metry ode mnie.
- Zdjęcia robię, psze pana. Piękne widoki, nieprawdaż?
- Jakim prawem się tu znalazłeś?! - kontynuował zirytowany moją obecnością gbur.
- Zostałem zaproszony na otwarcie tego biura, psze pana. O tam, widzi pan ilu gości. Proszę spojrzeć na zdjęcia.

Popatrzył niechętnie na serie fotografii, którą udało mi się stworzyć, zanim zakłucił ten piękny koniec dnia i mój wewnętrzny spokój. Odszedłem w stronę Michelle i reszty zaproszonych, po chwili zapominając o nienajmilszym incydencie.


wspomniane zdjęcia
Próbując rozmaitych potraw, odpowiadając na pytania różnych gości, zaskoczonych moim egzotycznym imieniem, poczułem nagle że ktoś wytyka mnie palcem. Podniosłem głowę z nad plastikowego talerza i zobaczyłem jak jeden z współpracowników Michelle, wskazuje mnie dwóm policjantom.
Zbladłem.
Okazało się że padalec, który wypełzł z wody by po chwili obsobaczyć mnie na szczycie apartamentowca, wezwał policję, jak wcześniej wspomniałem, tak na wszelki wypadek. Zawsze z fotografa i piewcy piękna miasta Seattle mogłem przeistoczyć się w podłego włamywacza.
Po krótkich wyjaśnieniach, panowie amerykańska władza odeszli. Nikt nic nie powiedział, jakby nic się nie zdarzyło.
Pozostał jedynie niesmak, nie po poczęstunku bynajmniej, na ten nie mogłem narzekać.
Ameryka, panie!
***

Wszystkim, którzy śledzą moje niekonsekwentnie prowadzone zapiski z pobytu w stanie Waszyngton, serdeczne dzięki. Dostałem wiele miłych słów na ich temat. Swoją nierzetelność mogę jedynie tłumaczyć pracą z nieobliczalnym Andym, która po jego zerwaniu z piciem zamieniła się w wielogodzinny, codzienny mozoł. Praca, sen, praca, sen i zapomnialem o tym innym slowie na “p”.

Pozdrawiam serdecznie Lily. Nie mieliśmy okazji poznac się osobiście – jest mi miło, że podobają Ci się te krótkie moje posty na zbyslove.blogspot.com – dziękuję!

Z

Tuesday, September 18, 2012

Ted/Portland

Pamiętam pierwsze moje zetknięcie z Louise, gdy niecały rok temu wprowadzała się do Casa de las Fuentes, w zabytkowej dzielnicy Albayzin. W złotych swych butach wkroczyła do. Granady, przez Puerta Elvira, dotarła do mojego arabskiego domu, przynosząc tak niearabski deszcz i chłód, które dotarły za nią z samego Seattle. Do jej puchowej kurtki nie pasowała tylko jej uroda, która zawdzięcza Chachee, filipińskiemu swemu dziadkowi.
- Cześć, jestem Louise. Przyleciałam z Seattle.
- Aaa, to tam się zaczął grunge..a no i..zaraz..to amerykańska stolica seryjnych morderców.
Gdy tak stałem w klapkach, krótkich spodenkach i podziurawionej podkoszulce przed tą, zimowo opatuloną, południową dziewczyną z północy USA, nie mogłem przypuszczać że za parę miesięcy, będę siedział przy herbacie z jej mamą, przywołując ten punkt w czasoprzestrzeni, którym los zetknął mnie z Louise.
Nie wiem czy to zbyt fortunne, przedstawiać się komuś i usłyszeć że twoje miasto jest słynne z tak niepopularnego powodu, jakim jest ilość działających w jego okolicach seryjnych morderców. W chwili gdy cieszyliśmy się widokiem kolibrów latających nad kwiecistym ogrodem Michelle, wydało nam się smieszne, że dzięki tej, niejako groteskowej rozmowie, znalazłem się w Seattle.
Połączenie grunge wraz z seryjnymi mordercami w cale nie jest do końca pozbawione sensu. W 1984 roku powstaje zespół Green River. Ma on swój udział obok takich zespołów jak m.in. Melvins, Soundgarden w krystalizowaniu się gatunku muzycznego, za jaki na przełomie lat 80/90, ubiegłego wieku, uznano grunge.
Zespół nazwę swoją wziął od przydomku, którym określano seryjnego mordercę, który grasował na terenie hrabstwa King (w którym znajduje się Seattle), a którego początek “działalności” przypada na wczesne lata 80te. Pod koniec ubiegłej dekady, dzięki wystarczająco już zaawansowanej technice, udało się ustalić że Green River Killer to Gary Ridgway. “Wyjątkowość” jego, wśród innych seryjnych morderców Ameryki, polega na tym, że przyznał się do największej ilości popełnionych zbrodni (udowodniono mu ponad 40, a przyznaje się do ponad 70ciu zabójstw).
-  Ted Bundy też stąd pochodził – wtrąciła Michelle.
Zapomniałem o Tedzie i o tej rozmowie na parę dni. Niespodziewanie Bundy upomniał się o siebie gdy  szukałem sklepu spożywczego w pobliżu naszego doku. Najbliższy Safeway, wedle tego co wskazywały mapy Google, był nieopodal, w przepięknej dzielnicy Queen Anne. Teraz trzeba bylo tylko sprawdzić w jakich godzinach jest otwarty. Zerknąłem na komentarze i wzrok mój przykuł jeden, dość obojętny:
“To ten Safeway, w którym pracował Ted Bundy, zanim okazało się że interesują go trochę inne zajęcia.”
Ted, znów o tobie słyszę.
Tej nocy, dość długo ociągałem się by pobiegać. Ociąganiem zajmuje się od 30 lat, bieganiem od paru miesięcy, więc to drugie wychodzi mi wciąż mimo wszystko gorzej. W końcu, gdy byłem już w pełnej gotowości, Louise wyraziła chęć by mi towarzyszyć.
- Wbiegamy na górę, do Queen Anne. Pokaże Ci krótszą trasę, a potem możemy kupić sobie po zimnym piwie w nagrodę. – oznajmiła Amerykanka, a ja się nie sprzeciwiłem, bo zawsze raźniej biegać po Seattle z prawdziwą Seattleite.
Przemierzanie miasta, o północy, na skróty, okazało się doświadczeniem mrożącym krew w żyłach.
Ten skrót okazał się takim śmiesznym skrótem, który był znacznie dłuższym niż regularna trasa, no ale nie chcąc robić Lou przykrości, pobiegłem z nią Aurora Avenue, która wzbudza we mnie lęk nawet za dnia.
Z jednej strony stalowa balustrada, która na myśl mi nasuwa, te paskudne u nas na drogach, oblepione błotem i pluchą, w zależności od pory roku w Polsce. Za balustradą strome zbocze, porośnięte jeżynami – wybitne miejsce dla takich panów jak Jackass, wystarczy sie sturlać i prawie zabić, lądując na Westlake Avenue.
Z drugiej strony, wzgórze, z którego by lecieć na łeb na szyję najpierw należałoby się wspiąć. Porośnięte plątaniną  jeżyn, krzaków i drzew, pilnie strzeże Queen Anne, która dawno już zapadła spokojnym snem na jego szczycie.
W nocy, na amerykańskich drogach, gdzie z jakiegoś powodu czasem brakuje latarni, nic nie widzisz albo ciemność widzisz. Po tym jak słońce znika za horyzontem, budzą się potwory i ja takich tej nocy zobaczyłem sporo. Baśniowe stwory schodziły ze zboczy by pochłonąć nas w czeluściach swoich, z pewnością najeżonych tysiącami zębów, paszcz. Oszukaliśmy w końcu smoka, strzegącego księżniczki śpiącej na zamku i obiegliśmy wzgórza Queen Anne, by do samego jej serca dotrzeć ulicą o tej samej nazwie.
Dzielnica opustoszała, szaleje wiatr, który dmuchając w, zawieszone u drzwi wejściowych, dzwonki, potęguje nastrój grozy. Docieramy do Safeway, gdzie niegdyś “na kasie” pracował Ted.
- Oj Bundy, Seattle o północy, to wybitnie twój mroczny świat – pomyślałem.
Do domu wróciliśmy już drogą normalną czyli, krótszą od skrótu, gdzie jeżeli cokolwiek bylo najeżone, to jeżyny ilością owoców.
Sącząc jedno z wielu wyśmienitych amerykańskich piw, zapomniałem o Tedzie do dnia następnego.
Rano, gdy odwiedzałem profil jednego z moich ulubionych komików, przywitał mnie nasz (anty)bohater.
Na jedynym słusznym portalu społecznościowym, Pablo Francisco zestawił swoje zdjęcie z wizerunkiem zabójcy ze stanu Waszyngton.
“Czyż nie jesteśmy do siebie podobni?”, pytal Pablo, szczerząc się obok Bundy’iego.
Ted, może już spasuj. Uciekam od ciebie.
Do Portland.
Zastanawiam się czy rozpisywać się na temat Portland. Czuję, że jest to miasto, które koniecznie chcę odkrywać. Byłem za krótko, żeby się nim nacieszyć. Może by było inaczej gdybyśmy nie utknęli w domu Rose. Long story short jak to mówią tu by nie owijać w bawełnę/nie rozwlekać/zgrabnie opowiedzieć cos, czego zgrabnie opowiedzieć teoretycznie się nie da.
To były urodziny Rose, 24 lata, czas ogromnych zmian, czyli jak zawsze w sylwestra, imieniny i urodziny.
Z trudem dałem się oczarować naszej gospodyni i zamiast korzystać ze słońca, którego na północnym zachodzie USA jest jak na lekarstwo, zasiadłem do przydługiej burzy mózgów. Otoczony wiankiem, tych ślepo posłusznym Rose, wykonawców jej woli, na następne kilka godzin zastygłem na posiedzeniu, nudniejszym niz obrady polskiego sejmu. Obradowano nad projektem  kartek motywacyjnych, autorstwa jubilatki, które ta zamierza sprzedać w ilościach hurtowych i zarobić krocie.
Spostrzeżenia: W Ameryce, jak się potrafi, można sprzedać wszystko, a przede wszystkim gówno. Ja rozumiem że kupa moze wonieć, a smród ten, człowieka wpędza niejako w letarg. Sen taki określiłbym mianem amerykańskiego, Amerykańskiego Snu.
Gdy tak wszyscy się rozpływali nad tymi dziełami sztuki, Louise spotkał niebywały zaszczyt – mianowana została naczelnym szoferem, kończącej 24 wiosny (lata czy nawet już jesienie), wizjonerki.
Przywilej ten skutecznie pozwolił nam zapomnieć o wycieczce na wybrzeże, do Astorii (gdzie kręcono film – legendę mojego dzieciństwa – The Goonies), czy do gorących źródeł, gdzie mieliśmy się kąpać tego słonecznego dnia.
Nie żebym nie pragnął skorzystać z tej niewątpliwej przyjemności, jaką było podziwianie Portland przez pryzmat supermarketów i drukarni. Niestety mój plan dołączenia do Rose i Louise pokrzyżowało spotkanie, na jakie byłem umowiony w centrum Portland. Podczas gdy dziewczyny zmagały się ze “sztuką”, ja popijałem kawę w towarzystwie Ani O. - mojej koleżanki z czasów szkoły podstawowej. Od Ani, małżonki tambylca, dowiedziałem się nietylko sporo o Portland ale i o samym Seattle.
Nawet nie wiem kiedy minęło parę godzin,a tu czas by się pożegnać, oddać w ręce mojej (nie)zwykłej niewiasty amerykańskiej.
Pogroziłem pięścią.
Jeszcze tu wrócę.

.




Thursday, September 6, 2012

Fishbone/Dalton Green/Bumbershoot


Dnia, kiedy kończyłem poprzedni blogowy post, miałem niejako lekki stres – dzień później obiecałem wesprzeć Michelle w zmaganiach z jej przeddomowym ogródkiem. Nie przerażały mnie bynajmniej niezliczone zastępy chwastów czy szwadrony najróżniejszego brzęczącego, pełzającego i wyskakującego znienacka robactwa..zimny pot występował na moim ciele gdy tylko pomyślałem że w jednym domu przez wiele godzin będę tylko ja, tajemnicza pani domu i ekscentryczny gwiazdor rocka.
Louise szybko pożegnała się z mamą, zostałem sam.
Początki są najgorsze i ja ich szczerze nie znoszę. Pociłem się niemiłosiernie przy palącym słońcu, które, jak usłyszałem jeszcze tego samego dnia, jest dość niezwykłe we wrzesniowym Seattle.
Złośliwym chwastem, plądrujacym maleńki ogródek, okazała się być pietruszka. Panosząca się niczym  perz po polskich ogrodach, miała zostać definitywnie wyrugowana z ogródka Michelle.
Moja zleceniodawczyni zniknęła w pięknym drewnianym domu, a ja zabrałem się do pielenia. Praca szła w miarę płynnie, gdyby tylko nie brak muzyki (nie zabrałem słuchawek). Kiedy tylko uzmysłowilem sobie jak bardzo mi brakuje kogoś kto by bębnił, grał i śpiewał mi do ucha, zza rogu wyłonił się Dalton.
Dość sztywna wymiana uprzejmości i wróciłem do nierównej walki z pietruszką. Cisza. Myślę, nie odezwie się do mnie, szkoda..ale przynajmniej mam w miary dobry kontakt z Andym, Michelle y Rory’m. To właściwie sukces. Louise twierdzi że Dalton interesuje się tylko..Daltonem, więc żebym nie zbyt się przejmował gdyby nie zauważył, że istnieję.
Właśnie mocowałem się z jakimś zadziornym korzeniem gdy drzwi garażu, na wysokosci którego był ogródek, otworzyły się i wyłonił się nasz gwiazdor na tle w cale dobrze wyposażonej sali prób/mieszkania Daltona.
Z całej kupy przeróżnych instrumentów wyciągnął mały wzmacniacz, jakieś urządzenie, którego nazwy nie pomnę, w każdym razie modulującego dźwięk MIDI jak zdążyłem się zorientować. Na sam koniec przenośne pianino, które było źródłem dźwięku. Uzbrojony w te ustrojstwa, zaczął wygrywać elektro wersje różnych, w większości rozpoznawalnych utworów.
Dalton usadowiony na chodniku między garażem a ogródkiem gdzie pracowałem, miał mnie nieprzerwalnie w zasięgu wzroku. No i zaczęło się, nagle rozmawiamy, zupełnie się tego nie spodziewałem.
Mówię, że brakowało mi muzyki do pracy, więc jego obecność jest jak najbardziej wskazana. Smieje się, mówi czy chce z nim pograć na którymś z instrumentów, z imponującego kramu Halcyon Daze.
Ja tam kiedyś “kaleczyłem” grę na gitarze ale widzi że garne sie do śpiewania, już zakładamy zespół, już umawiamy się na pierwsze próby..uff..całe szczęście pojawiła się Michelle.
Dostałem największa kanapkę w swoim życiu.
Skąd znam Louise, jak się poznaliśmy. Opowiadam o Hiszpanii.
Znów ktoś przerywa, tym razem jacyś jego znajomi przejeżdżają przed garażem, w którym siedzimy.
Mówi, że jak wykończę już pietruszkę to zaczynamy ćwiczyć. Wróży mi bas i perkusję. Nie interesuje go że nigdy nie grałem, wszystko mi pokaże.
Dzwoni telefon.
Dalton znika zajęty rozmową, a ja siadam wraz z Michelle i kończę te kilka błyskawicznych godzin, obserwując z nią kolibry, które przylatują pożywić się w specjalnie przygotowanych dla nich karminikach/poikach.
Seattlowskie kolibry mają wielkość kciuka, a ruchy ich więcej gracji niż Neo, co się kulom nie kłaniał.
Dzien dobiega końca,a ja w zamian za totalną zagładę pietruszki, otrzymuje bilet na ostatni dzień festiwalu Bumbershoot.

Następnego dnia przedzieram się przez tłumy kolorowej festiwalowej społeczności, by w cieniu Seattle Space Needle posłuchać Fishbone.
“Fishbone, baby, Fishbone..the BAND!” kiedyś brzmiało w dżinglu Makakofonii - Piotra “Makaka” Szarłackiego. Zastanawiam się czy Makak ma wciąż własny program, tylko teraz to nie ma już znaczenia bo za chwilę na scenę wychodzi 7 ciemnoskórych panów. Funk w najlepszym wydaniu. “No Mooshing, No Stage Diving!” – straszyły nas czerwone afisze przed wejściem pod scenę. Gdzie tam.  Jakiś pan w wieku może 65 lat, zdziera koszulkę, zaczyna podskakiwać wyżej niż nie jeden otyły amerykański nastolatek. O, a tu z samego “oka cyklonu” wyłania się pani z dzieckiem na ręku. Amatorów nurkowania ze sceny naliczyłem tuzin podczas godzinnego koncertu.
Spostrzeżenia z ostaniego dnia festiwalu :
Może Amerykanie mają hamburgera zamiast mózgu, może mają ich niezliczone ilości w biodrach ale nie można im odmówić tego że potrafią się bawić.
Bawią się jak dzieci, ci którymi dziećmi nazywamy, ci którzy są rodzicami tych dzieci i w końcu ci, którzy ze względu na wiek zaczynają dziecinnieć.







Sunday, September 2, 2012

Jeff Bridges/TXT Mój Pierwszy




A więc jestem..
Czasem zamykam oczy by natychmiast otworzyć je na nowo i uwierzyć, ze jestem w Seattle, mieście, które przewijało się w moim życiu mniej więcej od 13 mojej wiosny.
Ktoś obejrzał “Bezsenność w Seattle”, ktoś inny kibicował Seattle Supersonics, natomiast ja z moim przyjacielem Kuba K. grzebałem w płytach jego starszego brata i tak odkryliśmy Pearl Jam.
Wielka fala grunge’owego szaleństwa popłynęła z nad Pacyfiku, jeziorem Waszyngton przez całe Stany, Atlantykiem do Europy gdzie rozbija się wreszcie o resztki Muru Berlińskiego i dociera do Polski.
Tak jak pryszcze na mojej twarzy, w moim życiu pojawiają się wciąż nowe zespoły ze “sceny Seattle” jak miało w zwyczaju pisać wielu dziennikarzy muzycznych. Katuje na okrągło “Black Hole Sun” – Soundgarden, “Rooster” – Alice in Chains i wiele innych utworów zespołów reprezentujących grunge, związanych mniej lub bardziej ze Seattle.
Myślałem o tym wszystkim lecąc z Amsterdamu do Ameryki, gdzie na lotnisku Tacoma International czekać miała na mnie Louise.
Dość dramatycznie romantyczny obraz miasta - kolebki najlepszej muzyki od czasu Elvisa i Beatelsów  przerywa lotniskowa rzeczywistość.
Zaczyna się dzielenie na US Citizens i na resztę, na lepszych i gorszych, na terrorystów i tylko podejrzanych o terroryzm. Z telebimów wiszących nad budkami oficerów emigracyjnych cyniczne filmy pokazujące Amerykański Sen, zapraszające do poznania współczesnej Ziemi Obiecanej. Jeszcze zadamy Ci kilkadziesiąt pytań, jeszcze udowodnimy że jesteś gówno wart, a potem przyjmiemy Cię z otwartymi ramionami ale z odbezpieczonym pistoletem w dłoni.
Rozumiem, ze Amerykanie bardzo dbają o bezpieczeństwo i w cale się nie dziwie po 9/11, ale nic nie dzieje się bez przyczyny, myślę ze gdyby kowboje w dżinsach, z hamburgerem w ręku nie pchali się na Bliski Wschód z kowbojkami uzbrojonymi w ostrogi, to nie mieliby szansy podjudzić wielbłąda prztyczkiem w bok, a ktoś inny nie miałby możliwości spaść z wystraszonego zwierzęcia i przesiąść się za stery Boeinga, lądując potem w jednej z wież WTC.
Lepiej zapobiegać niż leczyć ale Ameryka chyba zapomniała o tej starej mądrości, dlatego udało mi się załapać na wspaniałą atrakcje, nieco rodem z Polski, - stanie w godzinnej kolejce, by zasnąć w końcu amerykańskim snem.
Po tym jak kazano mi wyrzucić niesamowite polskie kiełbasy, które prawdopodobnie były bronią masowego rażenia ale pozwolono wwieźć butelki z wódką i nalewkami mojej mamy (które oczywiście mogły być jakąś trucizna zabijającą wiele milionów ludzi) wydostałem się na zewnątrz szarego, troszkę przypominającego Dworzec Centralny w Warszawie, lotniska.
Nie miałem czasu zastanowić się dobrze czy to wszystko ma sens, gdy pojawiła się Louise. Łzy radości w jej oczach gwałtownie rozwiały moje wątpliwości; popędziliśmy jej małym samochodzikiem w stronę Georgetown – malej mieściny przylegającej niejako do samego Seattle.

Zatrzymaliśmy się w miejscu o charakterze wybitnie (post)industrialnym, przy rampie starej fabryki, zamienionej na browar – Georgetown Brewing Company. Nadmieniam że lokalnych browarów jest tu w bród, każdy ma indywidualne recepty na piwo i sukces. Duża konkurencja powoduje że piwa są smaczne i jest w czym wybierać, ponad to są świeże bez konserwantów i jak twierdzi cześć smakoszy bardzo zdrowe.  Skorzystałem z prawa ciekawskiego konsumenta i delektowałem się 5 smakami z ogromnego asortymentu, zupełnie za darmo. Zdecydowaliśmy zakupić 3 growlery każdy po 3 litry, by przypominać sobie jeszcze przez wiele dni niezapomnianą wizytę w post industrialnym browarze.

Spostrzeżenia po pierwszych paru godzinach bycia w stanie Waszyngton:

Ameryka to kraj piwa!

Nie daje sobie rady z systemem niemetrycznym – Farenheity, Uncje, Galony etc.

Słowo, zwrot: India Pale Ale

Spostrzeżenia po pierwszych paru godzinach bycia w Georgetown i Seattle:

Wszędzie są tory kolejowe..nieczynne..wyrastające z ziemi w najmniej nieoczekiwanym momencie.

Po odwiedzeniu sklepu komiksowego, w którym zostałem obdarowany komiksem na swoje 30 urodziny, ruszyliśmy w końcu do Seattle.

Miasto leży wśród wzgórz porośniętych lasem świerkowym głównie, jak grzyby miedzy drzewami wyrastają drewniane domki z niewielkimi ogródkami, śródmieście to kilka drapaczy chmur i widoczna z daleka Seattle Space Needle.

Charakterystyczną cechą Seattle jest to że leży między wielkimi masami wodnymi, w tym samym miejscu mamy dostęp do Pacyfiku (Puget Sound), jezior Waszyngton i Union. Nad tym ostatnim mieszkam a właściwie na tym ostatnim.  Maszerując około 200 metrów pomostem, docieram do lodzi zacumowanej na samym jego końcu, tam do niej “wskakuję” i schodząc schodkami pod pokład, znajduje się na niewielkiej przestrzeni, która przez najbliższych kilka miesięcy ma być moim domem.

Ciężko było mi się przyzwyczaić i chyba ten proces wciąż trwa, bo bujanie za każdym razem gdy przepływa obok nas jakaś jednostka może być uciążliwe, natomiast w nocy, zdaje mi się że jestem w kołysce.

Pierwsze kilka dni to poznawanie rodziny i przyjaciół – miałem okazje już poznać i pożegnać, wyjeżdżającą do Katmandu, najlepszą przyjaciółkę Louise – Faith; Amerykankę, o egzotycznej urodzie, wskazującej jej w połowie tajwańskie korzenie.

Dziewczyny znają się tak długo, że czasem mam wrażenie, że mówi jedna i ta sama osoba. Ten sam głos, ta sama ekspresja. Żal mi że wyjechała tuż po moim przylocie, dotychczas większość chwil spędzaliśmy razem.

Mieliśmy już okazje wypić herbatę u jej mamy, niezwykle uroczej osoby, która pomimo swoich czterdziestu paru lat wygląda jak szesnastoletnia dziewczyna. Pracująca jako inżynier w zakładach Boeinga, w trakcie całej rozmowy ze swoim zarażającym śmiechem i niezwykłym poczuciem humoru nie zdradza się jako osoba mająca poważne stanowisko, w poważnej firmie.

Przy okazji milej wizyty u mamy, poznałem babcie Faith, kobietę, która uciekła z Tajwanu by szukać szczęścia w USA. Kilka dni później zaprosi nas na obiad w Chinatown, gdzie przekonam się że to co nawet w Hiszpanii nazywają morskimi specjałami kulinarnymi, wypada zupełnie mizernie przy ogromie wspaniałości, których mam okazje skosztować w Seattle.

Michelle, mama samej Louise, jest osobą, która dotychczas wzbudza we mnie najbardziej mistyczne doznania. Przepiękna kobieta (na co zwróciła uwagę już moja mama, oglądając jej zdjęcia), o karmelowej karnacji, ciemnych wielkich oczach, śnieżnobiałym uśmiechu, jawi się niemalże jako bogini, w swoim nienagannym domu, który jest sanktuarium pracy, której Michelle oddaje się bez reszty.
Bylem tam dwa razy, za każdym razem czując się onieśmielony. Chyba przestraszyłem się tą perfekcyjnością w każdym detalu.

Ostatnia wizyta zbiegła się wraz z celebracja urodzin młodszego brata Loulou - Rory’ego.                                  
Miałem okazje przypatrzeć się całej rodzinie poza Andym (tata).

Rory jest chłopakiem 20letnim, dość burzliwie wchodzącym w dorosłość (którą tutejsze prawo próbuje oszacować na wiek 21 lat), o wielkim sercu i życzliwości dla każdego. Od pierwszego momentu kiedy go spotkałem, starał się uczynić wszystko, abym czul się jak najbardziej komfortowo. Zastanawiałem się jak ten przemiły chłopak, mógł jeszcze niedawno mieć tyle problemów ze sobą. Obok Rory’ego przy stole, gdzie na urodzinowej uczcie dominowały dania Kuchni Śródziemnomorskiej, siedziała jego filipińska miłość, filigranowa dziewczyna o rozbrajającym uśmiechu, będąca niejako ozdoba dla mężczyzny, którego dziadek przybył do USA właśnie z Filipin. Kolacje swoja obecnością “zaszczyciło” drugie dziecko Michelle i Andy’ego – Dalton. Dalton to wschodząca gwiazda rocka – artysta mocno skupiony na sobie,  o którym nie wiele mogę powiedzieć, poza tym ze stara się roztaczać nad sobą mgle ekscentryka, lidera lokalnie znanego już zespołu Halcyon Daze.

Tate Louise, spotkałem pierwszy raz, gdy wybieraliśmy się w Góry Kaskadowe aby odnaleźć Górskie jezioro – Serene.

Andy Green to hipis pełną piersią, gdy wsiadałem do jego Geo Metro Convertible, zobaczyłem mężczyznę o siwych długich włosach, które próbował utrzymać w ryzach swoje kudły, przewiązaną na czole apaszka. Aparycja tego “oso precioso” przypominała kombinacje Vincenta Vegi, jadącego na haju, z Noah – bohatera filmu “Tideland”, Terry’go Gilliama. Kiedy tylko usłyszałem przepite “How are you, Bee-sheck?!” zobaczyłem doskonale wcielenie Jeffa Bridges’a, ojca Jelizy-Rose, jadącej za nami w swojej niekabrioletowej wersji Geo Metro.

Mój prywatny Jeff Bridges na następne 72h
.
Często pytałem Louise, czy jej rodzice nie mogliby do siebie wrócić kiedyś, przecież mają wspólnie troje dzieci. Zawsze słyszę, że to ostatnia rzecz jaką mogłaby sobie moja Amerykanka wyobrazić. Teraz pędząc przez stan Waszyngton w kierunku Monroe, siedząc obok Jeffa..Andy’go, zobaczyłem że nijak da się dopasować sztandarowego hipisa Ameryki, do pół-bogini, kobiety o nieskazitelnych manierach. Nic dziwnego że wspólne podróże Andy’go i Michelle po całym globie, zmieniły się niejako w mitologię – czasy pradawne, na wpół legendarne.

Andy jest wspaniałym gawędziarzem, niesamowite historie własnego życia, przeplata z ogromną wiedzą na temat miejsca w którym żyje. Przez cały czas da się odczuć że wciąż jest bardzo zakochany w swojej byłej zonie. Taka mieszanka daje nam podróż niezwykłą, dodatkowo w słoneczny dzień, kabrioletem, z którego zrobiono użytek wedle jego przeznaczenia.

Wiatr we włosach, moich i jego długich i docieramy powoli do Gold Bar, ostatniej mieściny przed celem naszej podróży, małej chateńki, zagubionej w gęstym jak Puszcza Białowieska, lesie, nad rzeką Skykomish.

Wyrastają nad nami ogromne Góry Kaskadowe, których największy szczyt (Rainier) jest prawie dwa razy wyższy niż Gerlach.

Do późnej nocy palimy ognisko, cieszymy się szumem górskiej rzeki, nad którą ułożyliśmy stos. Rano wstajemy wcześnie, bo czeka nas 3h wspinaczka  i  niewiele krótsze zejście. Pod oknami o fistaszki, które rozsypał Andy, biją się stellar jays..nie dają nam spać i dobrze, bo już za parę godzin znajdziemy się nad przepięknym górskim jeziorem Serene.

Spostrzeżenia z okolic Gold Bar:

Góry wybitnie przypominają Tatry, natomiast różnica jest taka, że nie znalazłem ani jednego śmiecia zostawionego przez człowieka, polityka “wracasz z gór z tym samym co w nie zabrałeś” jest traktowana jako świętość, nie ma ani jednego kosza na śmieci I nie samych śmieci – czemu u nas też tak nie może być?

Jezioro Serene to takie Morskie Oko z tą drobną różnica że nie ma turysty na turyście i masz to cudo tylko dla siebie.









9 godzin różnicy między tą częścią USA, a naszą Europy pozwala mi być aktywnym o tej porze, kiedy to nad jeziorem Union spadają gwiazdy..
zastanawiam się czy będą one dla mnie szczęśliwe, niepokojony przez nikogo witam się ze wschodzącym słońcem i zgaduję czy to właśnie dziś wydarzy się coś niepowtarzalnego ( bo dotychczas każdy dzień taki tutaj jest) ale czy będzie to może nowa praca, jacyś fascynujący ludzie, miejsca, lub zwykła codzienność, która dla mnie Europejczyka będzie niezwykłą niecodziennością..
..tego nigdy nie wiem..