Tuesday, December 4, 2012

Belfair/Jemy ostrygi, jesteśmy biedni.



Polska jest jak Ameryka ale..nie ma kolibrów.
Baring jest pod znakiem czupurnych Stellar Jays, Belfair, o którym jeszcze nie pisałem pod egidą Czapli Modrej, a Seattle to królestwo maleńkich kolibrów.

Wczoraj przeprowadziłem się do domu Michelle, gdzie podczas jej nieobecności, w zespół z jej dziećmi zajmę się typowym dla dzielnicy Wellington, domostwem. Wellington to mniej przepyszna wersja Queen Anne; bardziej dostępna dla ludzi, którzy chcą zasmakować atmosfery Seattle. Tu Dave Matthews robił zakupy w QFC, tym samym, do którego, pewnego dnia, pod koniec ubiegłego wieku, Kurt Cobain podwiózł Layne'a Staley'a.

Ciepłe, suche łóżko, z którego właśnie się zwlokłem. Napalone w kominku. Gram na ukulele, mimo że nie potrafię.
Żyć nie umierać.
Mam nadzieję że tak pozostanie do połowy grudnia, kiedy wracam do Europy.
Może napiszę coś więcej o dzielnicy.
Rozlałem się w fotelu i patrzę na te troszkę większe trzmiele z piórami, jak długimi rurkami operują przy plastikowych kwiatach, gdzie woda z cukrem w listopadzie to nektar z rajskiego ogrodu.




Telefon.

- Zeepee, pakuj się. Jedziemy do Belfair. Praca. Będę za pół godziny.

Downtown. Wjeżdżamy na prom. Pachnie morzem i spalinami – zapach tożsamy z moimi strachem i respektem przed oceanem, który spieniony turbinami stalowego kolosa, w niczym nie przypomina idylli z egzotycznych pocztówek. Wilgoć, wszechobecna wilgoć - wszędzie pachnie inaczej. Na naszej małej, quasi mieszkalnej łodzi, miesza setki różnych substancji, które służą do konserwacji jednostki , powoduje ferie zapachów nie do zniesienia. Mdli mnie jak o tym myślę, smród najobrzydliwszej, chemicznej wilgoci, wrzynał się w drewnianą łajbę, przesycając nietylko drewno ale żywność, odzież..moje zatoki. Skapitulowały na dwa miesiące. Teraz siedziałem szczęśliwy, chociaż szkoda strzelającego w kominku ognia. Z wilgotnej łodzi przesiadłem się na wilgotny prom i mogę w końcu oddychać. Boże! Jak te podszyte morzem spaliny pięknie pachną.
Przez godzinę gapię się na nudnych kibiców Seattle Sounders, rozpasali się po całym pokładzie. Nawet tu widać że nie lubią odstępu od normy. Nerwowe uśmiechy na facjatach setek klonów w zielonych, szeleszczących koszulkach.
Grubawe dzieci niemrawo machają oczojebnymi chorągiewkami z napisem “Sounders FC”.
Rozdziawiły japy, zmęczone mrużą oczy a ja lubię udawać że autohipnotyzują się seledynowymi proporczykami, którymi automatycznie wachlują jak mechaniczne, blade lalki.
Po dość monotonnej podróży po zamglonym Puget Sound, wytaczamy kabrioleta w Bremerton.
Przejeżdżamy przez miasto znane z tego, że jest portem marynarki wojennej. Pędząc w cieniu ogromnych lotniskowców, kierujemy się w stronę Belfair – tam kończy się Hood Canal, a zaczyna moja mordęga z trzeźwym Andym.
Dziś jeszcze odpoczniemy.
Jest wieczór. Hipis zasiada przed telewizorem, buja się w oparach marihuany. Skręt pozwala mu uodpornić się na brak whiskey i nadmiar słów, bez sensu płynących z ust Leo – Meksykanina pracującego z nami.
Leo to alkoholik i narkoman – pije 12 puszek Bud Light'a w ciągu 12 godzin działalności jego dziennej. Gdy trzeba pracować, wciągnie kreskę, wątpliwej jakości kokainy. Nieważne że ma czerwone oczy i prawie wciąż zęby własne ma – ruszy do pracy dziarski latynos, z woskową twarzą, tęgim oddechem i narkotyczną energią przybija gwoździe Adonis z Jalisco.
Po koncertowej nocy, gdy jako gość loży honorowej miałem okazję posłuchać chóru wturujących sobie chrapaniem, tenorów: amerykańskiego i meksykańskiego, rano wymykam się ukradkiem na codzienny bieg. Taki urok domu gdzie ściany mają grubość serwetki. Docenię artystów i klasnę drzwiami lodówki, z której wyciągnę butelkę zimnej wody. Mam jeszcze godzinę zanim jeden upora się ze swoim kacem, spowodowanym nadmiarem alkoholu a drugi zaleczy migrenę spowodowaną zupełnym jego brakiem.
Na zewnątrz mgła przykryła pazur oceanu, który tak głęboko wdziera się w ląd, że gdyby dosięgnął Port Orchard to wydarłby ten skrawek ziemi, tworząc kolejną z licznych wysp Puget Sound.
Przyglądam się budzącemu Hood Canal, na straży którego stoją Great Blue Herons, dostojne Czaple Modre strzegące snu miejsca, które codziennie budzimy młotkami, piłami i wyprowadzaniem Andy'go z równowagi.


Oh, well, to może ja już pobiegnę.
Skręcam w Elfendhal Pass, truchtam wąwozem wrzynającym się ostro w otaczające wzgórza, porośnięte mrocznym deszczowym lasem. Razem ze mną biegnie strumyk Stimson Creek. Mam wrażenie, że to ja jestem szybszy i aż trudno uwierzyć że ta mizerna struga mogła przez wieki wyrzeźbić tak imponujący jar. Płynące na swoją niechybną śmierć, dające życie nowemu pokoleniu, łososie Coho “przecinają” meandrujący ciek, który powoli staje się widocznym ich cmentarzyskiem.
W górę Stimson Creek biegnę żegnając się z nimi, patrząc jak nieuchronnie zwiększa się z dnia na dzień ilość tych, których “wyrzuciło na zakręcie”. Na niewinnych, piaszczystych wysepkach dogorywają, poruszając miarowo ale coraz wolniej skrzelami. Pragnienie. Nie wody lecz tlenu.



W dół strumienia biegnę juz razem z rybią dziatwą; ich przeznaczeniem jest oddalony o kilka mil ocean, dla mnie zagubiony na jego brzegu dom, w którym czekają na mnie amerykański alkoholik i meksykański narkoman. 



Pośród oparów cuchnących skarpet, spleśniałego na pleśniejącym dywanie jedzenia i wyziewów, zmęczonych używkami, ludzkich ciał znajduję dwóch mężczyzn dla których środowisko to jest tak naturalne jak dla łososi potok Stimson Creek.
Leo leżący na kanapie, wita mnie uśmiechem swoim ciemnym jak jego czarne, kręcone zęby. Napuchnięta i czerwona, niczym dojrzaly pomidor, facjata cieszy się na mój widok i na myśl że w ogromnej amerykańskiej lodówce jest jeszcze kilka sześciopaków Bud Light'a.
Andy miota się, szukając swoich roboczych mokasynów. Upstrzone kiczowatymi rysunkami drinków ze słomką bokserki - taki sztandar człowieka, który nie pije alkoholu, wystają jak spadochron z przymałych spodni.
Przyduże skarpety, o które właśnie sie podtknął, zasłaniają nieobcinane od miesięcy żółte paznokcie.
Znalazł w końcu buty.
Teraz wyciera ręce w sweter, bo przecież nie można pracować brudnymi rekami.

Spoglądam przez okno. Odpływ. Ocean na kilka chwil odkrywa swoje skarby.

- No Zeepee, podaj mi młotek i idź nazbieraj ostryg.
  Trzeba przecież coś zjeść!

No comments:

Post a Comment