Thursday, September 6, 2012

Fishbone/Dalton Green/Bumbershoot


Dnia, kiedy kończyłem poprzedni blogowy post, miałem niejako lekki stres – dzień później obiecałem wesprzeć Michelle w zmaganiach z jej przeddomowym ogródkiem. Nie przerażały mnie bynajmniej niezliczone zastępy chwastów czy szwadrony najróżniejszego brzęczącego, pełzającego i wyskakującego znienacka robactwa..zimny pot występował na moim ciele gdy tylko pomyślałem że w jednym domu przez wiele godzin będę tylko ja, tajemnicza pani domu i ekscentryczny gwiazdor rocka.
Louise szybko pożegnała się z mamą, zostałem sam.
Początki są najgorsze i ja ich szczerze nie znoszę. Pociłem się niemiłosiernie przy palącym słońcu, które, jak usłyszałem jeszcze tego samego dnia, jest dość niezwykłe we wrzesniowym Seattle.
Złośliwym chwastem, plądrujacym maleńki ogródek, okazała się być pietruszka. Panosząca się niczym  perz po polskich ogrodach, miała zostać definitywnie wyrugowana z ogródka Michelle.
Moja zleceniodawczyni zniknęła w pięknym drewnianym domu, a ja zabrałem się do pielenia. Praca szła w miarę płynnie, gdyby tylko nie brak muzyki (nie zabrałem słuchawek). Kiedy tylko uzmysłowilem sobie jak bardzo mi brakuje kogoś kto by bębnił, grał i śpiewał mi do ucha, zza rogu wyłonił się Dalton.
Dość sztywna wymiana uprzejmości i wróciłem do nierównej walki z pietruszką. Cisza. Myślę, nie odezwie się do mnie, szkoda..ale przynajmniej mam w miary dobry kontakt z Andym, Michelle y Rory’m. To właściwie sukces. Louise twierdzi że Dalton interesuje się tylko..Daltonem, więc żebym nie zbyt się przejmował gdyby nie zauważył, że istnieję.
Właśnie mocowałem się z jakimś zadziornym korzeniem gdy drzwi garażu, na wysokosci którego był ogródek, otworzyły się i wyłonił się nasz gwiazdor na tle w cale dobrze wyposażonej sali prób/mieszkania Daltona.
Z całej kupy przeróżnych instrumentów wyciągnął mały wzmacniacz, jakieś urządzenie, którego nazwy nie pomnę, w każdym razie modulującego dźwięk MIDI jak zdążyłem się zorientować. Na sam koniec przenośne pianino, które było źródłem dźwięku. Uzbrojony w te ustrojstwa, zaczął wygrywać elektro wersje różnych, w większości rozpoznawalnych utworów.
Dalton usadowiony na chodniku między garażem a ogródkiem gdzie pracowałem, miał mnie nieprzerwalnie w zasięgu wzroku. No i zaczęło się, nagle rozmawiamy, zupełnie się tego nie spodziewałem.
Mówię, że brakowało mi muzyki do pracy, więc jego obecność jest jak najbardziej wskazana. Smieje się, mówi czy chce z nim pograć na którymś z instrumentów, z imponującego kramu Halcyon Daze.
Ja tam kiedyś “kaleczyłem” grę na gitarze ale widzi że garne sie do śpiewania, już zakładamy zespół, już umawiamy się na pierwsze próby..uff..całe szczęście pojawiła się Michelle.
Dostałem największa kanapkę w swoim życiu.
Skąd znam Louise, jak się poznaliśmy. Opowiadam o Hiszpanii.
Znów ktoś przerywa, tym razem jacyś jego znajomi przejeżdżają przed garażem, w którym siedzimy.
Mówi, że jak wykończę już pietruszkę to zaczynamy ćwiczyć. Wróży mi bas i perkusję. Nie interesuje go że nigdy nie grałem, wszystko mi pokaże.
Dzwoni telefon.
Dalton znika zajęty rozmową, a ja siadam wraz z Michelle i kończę te kilka błyskawicznych godzin, obserwując z nią kolibry, które przylatują pożywić się w specjalnie przygotowanych dla nich karminikach/poikach.
Seattlowskie kolibry mają wielkość kciuka, a ruchy ich więcej gracji niż Neo, co się kulom nie kłaniał.
Dzien dobiega końca,a ja w zamian za totalną zagładę pietruszki, otrzymuje bilet na ostatni dzień festiwalu Bumbershoot.

Następnego dnia przedzieram się przez tłumy kolorowej festiwalowej społeczności, by w cieniu Seattle Space Needle posłuchać Fishbone.
“Fishbone, baby, Fishbone..the BAND!” kiedyś brzmiało w dżinglu Makakofonii - Piotra “Makaka” Szarłackiego. Zastanawiam się czy Makak ma wciąż własny program, tylko teraz to nie ma już znaczenia bo za chwilę na scenę wychodzi 7 ciemnoskórych panów. Funk w najlepszym wydaniu. “No Mooshing, No Stage Diving!” – straszyły nas czerwone afisze przed wejściem pod scenę. Gdzie tam.  Jakiś pan w wieku może 65 lat, zdziera koszulkę, zaczyna podskakiwać wyżej niż nie jeden otyły amerykański nastolatek. O, a tu z samego “oka cyklonu” wyłania się pani z dzieckiem na ręku. Amatorów nurkowania ze sceny naliczyłem tuzin podczas godzinnego koncertu.
Spostrzeżenia z ostaniego dnia festiwalu :
Może Amerykanie mają hamburgera zamiast mózgu, może mają ich niezliczone ilości w biodrach ale nie można im odmówić tego że potrafią się bawić.
Bawią się jak dzieci, ci którymi dziećmi nazywamy, ci którzy są rodzicami tych dzieci i w końcu ci, którzy ze względu na wiek zaczynają dziecinnieć.







No comments:

Post a Comment