Sunday, September 2, 2012

Jeff Bridges/TXT Mój Pierwszy




A więc jestem..
Czasem zamykam oczy by natychmiast otworzyć je na nowo i uwierzyć, ze jestem w Seattle, mieście, które przewijało się w moim życiu mniej więcej od 13 mojej wiosny.
Ktoś obejrzał “Bezsenność w Seattle”, ktoś inny kibicował Seattle Supersonics, natomiast ja z moim przyjacielem Kuba K. grzebałem w płytach jego starszego brata i tak odkryliśmy Pearl Jam.
Wielka fala grunge’owego szaleństwa popłynęła z nad Pacyfiku, jeziorem Waszyngton przez całe Stany, Atlantykiem do Europy gdzie rozbija się wreszcie o resztki Muru Berlińskiego i dociera do Polski.
Tak jak pryszcze na mojej twarzy, w moim życiu pojawiają się wciąż nowe zespoły ze “sceny Seattle” jak miało w zwyczaju pisać wielu dziennikarzy muzycznych. Katuje na okrągło “Black Hole Sun” – Soundgarden, “Rooster” – Alice in Chains i wiele innych utworów zespołów reprezentujących grunge, związanych mniej lub bardziej ze Seattle.
Myślałem o tym wszystkim lecąc z Amsterdamu do Ameryki, gdzie na lotnisku Tacoma International czekać miała na mnie Louise.
Dość dramatycznie romantyczny obraz miasta - kolebki najlepszej muzyki od czasu Elvisa i Beatelsów  przerywa lotniskowa rzeczywistość.
Zaczyna się dzielenie na US Citizens i na resztę, na lepszych i gorszych, na terrorystów i tylko podejrzanych o terroryzm. Z telebimów wiszących nad budkami oficerów emigracyjnych cyniczne filmy pokazujące Amerykański Sen, zapraszające do poznania współczesnej Ziemi Obiecanej. Jeszcze zadamy Ci kilkadziesiąt pytań, jeszcze udowodnimy że jesteś gówno wart, a potem przyjmiemy Cię z otwartymi ramionami ale z odbezpieczonym pistoletem w dłoni.
Rozumiem, ze Amerykanie bardzo dbają o bezpieczeństwo i w cale się nie dziwie po 9/11, ale nic nie dzieje się bez przyczyny, myślę ze gdyby kowboje w dżinsach, z hamburgerem w ręku nie pchali się na Bliski Wschód z kowbojkami uzbrojonymi w ostrogi, to nie mieliby szansy podjudzić wielbłąda prztyczkiem w bok, a ktoś inny nie miałby możliwości spaść z wystraszonego zwierzęcia i przesiąść się za stery Boeinga, lądując potem w jednej z wież WTC.
Lepiej zapobiegać niż leczyć ale Ameryka chyba zapomniała o tej starej mądrości, dlatego udało mi się załapać na wspaniałą atrakcje, nieco rodem z Polski, - stanie w godzinnej kolejce, by zasnąć w końcu amerykańskim snem.
Po tym jak kazano mi wyrzucić niesamowite polskie kiełbasy, które prawdopodobnie były bronią masowego rażenia ale pozwolono wwieźć butelki z wódką i nalewkami mojej mamy (które oczywiście mogły być jakąś trucizna zabijającą wiele milionów ludzi) wydostałem się na zewnątrz szarego, troszkę przypominającego Dworzec Centralny w Warszawie, lotniska.
Nie miałem czasu zastanowić się dobrze czy to wszystko ma sens, gdy pojawiła się Louise. Łzy radości w jej oczach gwałtownie rozwiały moje wątpliwości; popędziliśmy jej małym samochodzikiem w stronę Georgetown – malej mieściny przylegającej niejako do samego Seattle.

Zatrzymaliśmy się w miejscu o charakterze wybitnie (post)industrialnym, przy rampie starej fabryki, zamienionej na browar – Georgetown Brewing Company. Nadmieniam że lokalnych browarów jest tu w bród, każdy ma indywidualne recepty na piwo i sukces. Duża konkurencja powoduje że piwa są smaczne i jest w czym wybierać, ponad to są świeże bez konserwantów i jak twierdzi cześć smakoszy bardzo zdrowe.  Skorzystałem z prawa ciekawskiego konsumenta i delektowałem się 5 smakami z ogromnego asortymentu, zupełnie za darmo. Zdecydowaliśmy zakupić 3 growlery każdy po 3 litry, by przypominać sobie jeszcze przez wiele dni niezapomnianą wizytę w post industrialnym browarze.

Spostrzeżenia po pierwszych paru godzinach bycia w stanie Waszyngton:

Ameryka to kraj piwa!

Nie daje sobie rady z systemem niemetrycznym – Farenheity, Uncje, Galony etc.

Słowo, zwrot: India Pale Ale

Spostrzeżenia po pierwszych paru godzinach bycia w Georgetown i Seattle:

Wszędzie są tory kolejowe..nieczynne..wyrastające z ziemi w najmniej nieoczekiwanym momencie.

Po odwiedzeniu sklepu komiksowego, w którym zostałem obdarowany komiksem na swoje 30 urodziny, ruszyliśmy w końcu do Seattle.

Miasto leży wśród wzgórz porośniętych lasem świerkowym głównie, jak grzyby miedzy drzewami wyrastają drewniane domki z niewielkimi ogródkami, śródmieście to kilka drapaczy chmur i widoczna z daleka Seattle Space Needle.

Charakterystyczną cechą Seattle jest to że leży między wielkimi masami wodnymi, w tym samym miejscu mamy dostęp do Pacyfiku (Puget Sound), jezior Waszyngton i Union. Nad tym ostatnim mieszkam a właściwie na tym ostatnim.  Maszerując około 200 metrów pomostem, docieram do lodzi zacumowanej na samym jego końcu, tam do niej “wskakuję” i schodząc schodkami pod pokład, znajduje się na niewielkiej przestrzeni, która przez najbliższych kilka miesięcy ma być moim domem.

Ciężko było mi się przyzwyczaić i chyba ten proces wciąż trwa, bo bujanie za każdym razem gdy przepływa obok nas jakaś jednostka może być uciążliwe, natomiast w nocy, zdaje mi się że jestem w kołysce.

Pierwsze kilka dni to poznawanie rodziny i przyjaciół – miałem okazje już poznać i pożegnać, wyjeżdżającą do Katmandu, najlepszą przyjaciółkę Louise – Faith; Amerykankę, o egzotycznej urodzie, wskazującej jej w połowie tajwańskie korzenie.

Dziewczyny znają się tak długo, że czasem mam wrażenie, że mówi jedna i ta sama osoba. Ten sam głos, ta sama ekspresja. Żal mi że wyjechała tuż po moim przylocie, dotychczas większość chwil spędzaliśmy razem.

Mieliśmy już okazje wypić herbatę u jej mamy, niezwykle uroczej osoby, która pomimo swoich czterdziestu paru lat wygląda jak szesnastoletnia dziewczyna. Pracująca jako inżynier w zakładach Boeinga, w trakcie całej rozmowy ze swoim zarażającym śmiechem i niezwykłym poczuciem humoru nie zdradza się jako osoba mająca poważne stanowisko, w poważnej firmie.

Przy okazji milej wizyty u mamy, poznałem babcie Faith, kobietę, która uciekła z Tajwanu by szukać szczęścia w USA. Kilka dni później zaprosi nas na obiad w Chinatown, gdzie przekonam się że to co nawet w Hiszpanii nazywają morskimi specjałami kulinarnymi, wypada zupełnie mizernie przy ogromie wspaniałości, których mam okazje skosztować w Seattle.

Michelle, mama samej Louise, jest osobą, która dotychczas wzbudza we mnie najbardziej mistyczne doznania. Przepiękna kobieta (na co zwróciła uwagę już moja mama, oglądając jej zdjęcia), o karmelowej karnacji, ciemnych wielkich oczach, śnieżnobiałym uśmiechu, jawi się niemalże jako bogini, w swoim nienagannym domu, który jest sanktuarium pracy, której Michelle oddaje się bez reszty.
Bylem tam dwa razy, za każdym razem czując się onieśmielony. Chyba przestraszyłem się tą perfekcyjnością w każdym detalu.

Ostatnia wizyta zbiegła się wraz z celebracja urodzin młodszego brata Loulou - Rory’ego.                                  
Miałem okazje przypatrzeć się całej rodzinie poza Andym (tata).

Rory jest chłopakiem 20letnim, dość burzliwie wchodzącym w dorosłość (którą tutejsze prawo próbuje oszacować na wiek 21 lat), o wielkim sercu i życzliwości dla każdego. Od pierwszego momentu kiedy go spotkałem, starał się uczynić wszystko, abym czul się jak najbardziej komfortowo. Zastanawiałem się jak ten przemiły chłopak, mógł jeszcze niedawno mieć tyle problemów ze sobą. Obok Rory’ego przy stole, gdzie na urodzinowej uczcie dominowały dania Kuchni Śródziemnomorskiej, siedziała jego filipińska miłość, filigranowa dziewczyna o rozbrajającym uśmiechu, będąca niejako ozdoba dla mężczyzny, którego dziadek przybył do USA właśnie z Filipin. Kolacje swoja obecnością “zaszczyciło” drugie dziecko Michelle i Andy’ego – Dalton. Dalton to wschodząca gwiazda rocka – artysta mocno skupiony na sobie,  o którym nie wiele mogę powiedzieć, poza tym ze stara się roztaczać nad sobą mgle ekscentryka, lidera lokalnie znanego już zespołu Halcyon Daze.

Tate Louise, spotkałem pierwszy raz, gdy wybieraliśmy się w Góry Kaskadowe aby odnaleźć Górskie jezioro – Serene.

Andy Green to hipis pełną piersią, gdy wsiadałem do jego Geo Metro Convertible, zobaczyłem mężczyznę o siwych długich włosach, które próbował utrzymać w ryzach swoje kudły, przewiązaną na czole apaszka. Aparycja tego “oso precioso” przypominała kombinacje Vincenta Vegi, jadącego na haju, z Noah – bohatera filmu “Tideland”, Terry’go Gilliama. Kiedy tylko usłyszałem przepite “How are you, Bee-sheck?!” zobaczyłem doskonale wcielenie Jeffa Bridges’a, ojca Jelizy-Rose, jadącej za nami w swojej niekabrioletowej wersji Geo Metro.

Mój prywatny Jeff Bridges na następne 72h
.
Często pytałem Louise, czy jej rodzice nie mogliby do siebie wrócić kiedyś, przecież mają wspólnie troje dzieci. Zawsze słyszę, że to ostatnia rzecz jaką mogłaby sobie moja Amerykanka wyobrazić. Teraz pędząc przez stan Waszyngton w kierunku Monroe, siedząc obok Jeffa..Andy’go, zobaczyłem że nijak da się dopasować sztandarowego hipisa Ameryki, do pół-bogini, kobiety o nieskazitelnych manierach. Nic dziwnego że wspólne podróże Andy’go i Michelle po całym globie, zmieniły się niejako w mitologię – czasy pradawne, na wpół legendarne.

Andy jest wspaniałym gawędziarzem, niesamowite historie własnego życia, przeplata z ogromną wiedzą na temat miejsca w którym żyje. Przez cały czas da się odczuć że wciąż jest bardzo zakochany w swojej byłej zonie. Taka mieszanka daje nam podróż niezwykłą, dodatkowo w słoneczny dzień, kabrioletem, z którego zrobiono użytek wedle jego przeznaczenia.

Wiatr we włosach, moich i jego długich i docieramy powoli do Gold Bar, ostatniej mieściny przed celem naszej podróży, małej chateńki, zagubionej w gęstym jak Puszcza Białowieska, lesie, nad rzeką Skykomish.

Wyrastają nad nami ogromne Góry Kaskadowe, których największy szczyt (Rainier) jest prawie dwa razy wyższy niż Gerlach.

Do późnej nocy palimy ognisko, cieszymy się szumem górskiej rzeki, nad którą ułożyliśmy stos. Rano wstajemy wcześnie, bo czeka nas 3h wspinaczka  i  niewiele krótsze zejście. Pod oknami o fistaszki, które rozsypał Andy, biją się stellar jays..nie dają nam spać i dobrze, bo już za parę godzin znajdziemy się nad przepięknym górskim jeziorem Serene.

Spostrzeżenia z okolic Gold Bar:

Góry wybitnie przypominają Tatry, natomiast różnica jest taka, że nie znalazłem ani jednego śmiecia zostawionego przez człowieka, polityka “wracasz z gór z tym samym co w nie zabrałeś” jest traktowana jako świętość, nie ma ani jednego kosza na śmieci I nie samych śmieci – czemu u nas też tak nie może być?

Jezioro Serene to takie Morskie Oko z tą drobną różnica że nie ma turysty na turyście i masz to cudo tylko dla siebie.









9 godzin różnicy między tą częścią USA, a naszą Europy pozwala mi być aktywnym o tej porze, kiedy to nad jeziorem Union spadają gwiazdy..
zastanawiam się czy będą one dla mnie szczęśliwe, niepokojony przez nikogo witam się ze wschodzącym słońcem i zgaduję czy to właśnie dziś wydarzy się coś niepowtarzalnego ( bo dotychczas każdy dzień taki tutaj jest) ale czy będzie to może nowa praca, jacyś fascynujący ludzie, miejsca, lub zwykła codzienność, która dla mnie Europejczyka będzie niezwykłą niecodziennością..
..tego nigdy nie wiem..


No comments:

Post a Comment