- Cześć, jestem Louise. Przyleciałam z Seattle.
- Aaa, to tam się zaczął grunge..a no i..zaraz..to amerykańska stolica seryjnych morderców.
Gdy tak stałem w klapkach, krótkich spodenkach i podziurawionej podkoszulce przed tą, zimowo opatuloną, południową dziewczyną z północy USA, nie mogłem przypuszczać że za parę miesięcy, będę siedział przy herbacie z jej mamą, przywołując ten punkt w czasoprzestrzeni, którym los zetknął mnie z Louise.
Nie wiem czy to zbyt fortunne, przedstawiać się komuś i usłyszeć że twoje miasto jest słynne z tak niepopularnego powodu, jakim jest ilość działających w jego okolicach seryjnych morderców. W chwili gdy cieszyliśmy się widokiem kolibrów latających nad kwiecistym ogrodem Michelle, wydało nam się smieszne, że dzięki tej, niejako groteskowej rozmowie, znalazłem się w Seattle.
Połączenie grunge wraz z seryjnymi mordercami w cale nie jest do końca pozbawione sensu. W 1984 roku powstaje zespół Green River. Ma on swój udział obok takich zespołów jak m.in. Melvins, Soundgarden w krystalizowaniu się gatunku muzycznego, za jaki na przełomie lat 80/90, ubiegłego wieku, uznano grunge.
Zespół nazwę swoją wziął od przydomku, którym określano seryjnego mordercę, który grasował na terenie hrabstwa King (w którym znajduje się Seattle), a którego początek “działalności” przypada na wczesne lata 80te. Pod koniec ubiegłej dekady, dzięki wystarczająco już zaawansowanej technice, udało się ustalić że Green River Killer to Gary Ridgway. “Wyjątkowość” jego, wśród innych seryjnych morderców Ameryki, polega na tym, że przyznał się do największej ilości popełnionych zbrodni (udowodniono mu ponad 40, a przyznaje się do ponad 70ciu zabójstw).
- Ted Bundy też stąd pochodził – wtrąciła Michelle.
Zapomniałem o Tedzie i o tej rozmowie na parę dni. Niespodziewanie Bundy upomniał się o siebie gdy szukałem sklepu spożywczego w pobliżu naszego doku. Najbliższy Safeway, wedle tego co wskazywały mapy Google, był nieopodal, w przepięknej dzielnicy Queen Anne. Teraz trzeba bylo tylko sprawdzić w jakich godzinach jest otwarty. Zerknąłem na komentarze i wzrok mój przykuł jeden, dość obojętny:
“To ten Safeway, w którym pracował Ted Bundy, zanim okazało się że interesują go trochę inne zajęcia.”
Ted, znów o tobie słyszę.
Tej nocy, dość długo ociągałem się by pobiegać. Ociąganiem zajmuje się od 30 lat, bieganiem od paru miesięcy, więc to drugie wychodzi mi wciąż mimo wszystko gorzej. W końcu, gdy byłem już w pełnej gotowości, Louise wyraziła chęć by mi towarzyszyć.
- Wbiegamy na górę, do Queen Anne. Pokaże Ci krótszą trasę, a potem możemy kupić sobie po zimnym piwie w nagrodę. – oznajmiła Amerykanka, a ja się nie sprzeciwiłem, bo zawsze raźniej biegać po Seattle z prawdziwą Seattleite.
Przemierzanie miasta, o północy, na skróty, okazało się doświadczeniem mrożącym krew w żyłach.
Ten skrót okazał się takim śmiesznym skrótem, który był znacznie dłuższym niż regularna trasa, no ale nie chcąc robić Lou przykrości, pobiegłem z nią Aurora Avenue, która wzbudza we mnie lęk nawet za dnia.
Z jednej strony stalowa balustrada, która na myśl mi nasuwa, te paskudne u nas na drogach, oblepione błotem i pluchą, w zależności od pory roku w Polsce. Za balustradą strome zbocze, porośnięte jeżynami – wybitne miejsce dla takich panów jak Jackass, wystarczy sie sturlać i prawie zabić, lądując na Westlake Avenue.
Z drugiej strony, wzgórze, z którego by lecieć na łeb na szyję najpierw należałoby się wspiąć. Porośnięte plątaniną jeżyn, krzaków i drzew, pilnie strzeże Queen Anne, która dawno już zapadła spokojnym snem na jego szczycie.
W nocy, na amerykańskich drogach, gdzie z jakiegoś powodu czasem brakuje latarni, nic nie widzisz albo ciemność widzisz. Po tym jak słońce znika za horyzontem, budzą się potwory i ja takich tej nocy zobaczyłem sporo. Baśniowe stwory schodziły ze zboczy by pochłonąć nas w czeluściach swoich, z pewnością najeżonych tysiącami zębów, paszcz. Oszukaliśmy w końcu smoka, strzegącego księżniczki śpiącej na zamku i obiegliśmy wzgórza Queen Anne, by do samego jej serca dotrzeć ulicą o tej samej nazwie.
Dzielnica opustoszała, szaleje wiatr, który dmuchając w, zawieszone u drzwi wejściowych, dzwonki, potęguje nastrój grozy. Docieramy do Safeway, gdzie niegdyś “na kasie” pracował Ted.
- Oj Bundy, Seattle o północy, to wybitnie twój mroczny świat – pomyślałem.
Do domu wróciliśmy już drogą normalną czyli, krótszą od skrótu, gdzie jeżeli cokolwiek bylo najeżone, to jeżyny ilością owoców.
Sącząc jedno z wielu wyśmienitych amerykańskich piw, zapomniałem o Tedzie do dnia następnego.
Rano, gdy odwiedzałem profil jednego z moich ulubionych komików, przywitał mnie nasz (anty)bohater.
Na jedynym słusznym portalu społecznościowym, Pablo Francisco zestawił swoje zdjęcie z wizerunkiem zabójcy ze stanu Waszyngton.
“Czyż nie jesteśmy do siebie podobni?”, pytal Pablo, szczerząc się obok Bundy’iego.
Ted, może już spasuj. Uciekam od ciebie.
Do Portland.
Zastanawiam się czy rozpisywać się na temat Portland. Czuję, że jest to miasto, które koniecznie chcę odkrywać. Byłem za krótko, żeby się nim nacieszyć. Może by było inaczej gdybyśmy nie utknęli w domu Rose. Long story short jak to mówią tu by nie owijać w bawełnę/nie rozwlekać/zgrabnie opowiedzieć cos, czego zgrabnie opowiedzieć teoretycznie się nie da.
To były urodziny Rose, 24 lata, czas ogromnych zmian, czyli jak zawsze w sylwestra, imieniny i urodziny.
Z trudem dałem się oczarować naszej gospodyni i zamiast korzystać ze słońca, którego na północnym zachodzie USA jest jak na lekarstwo, zasiadłem do przydługiej burzy mózgów. Otoczony wiankiem, tych ślepo posłusznym Rose, wykonawców jej woli, na następne kilka godzin zastygłem na posiedzeniu, nudniejszym niz obrady polskiego sejmu. Obradowano nad projektem kartek motywacyjnych, autorstwa jubilatki, które ta zamierza sprzedać w ilościach hurtowych i zarobić krocie.
Spostrzeżenia: W Ameryce, jak się potrafi, można sprzedać wszystko, a przede wszystkim gówno. Ja rozumiem że kupa moze wonieć, a smród ten, człowieka wpędza niejako w letarg. Sen taki określiłbym mianem amerykańskiego, Amerykańskiego Snu.
Gdy tak wszyscy się rozpływali nad tymi dziełami sztuki, Louise spotkał niebywały zaszczyt – mianowana została naczelnym szoferem, kończącej 24 wiosny (lata czy nawet już jesienie), wizjonerki.
Przywilej ten skutecznie pozwolił nam zapomnieć o wycieczce na wybrzeże, do Astorii (gdzie kręcono film – legendę mojego dzieciństwa – The Goonies), czy do gorących źródeł, gdzie mieliśmy się kąpać tego słonecznego dnia.
Nie żebym nie pragnął skorzystać z tej niewątpliwej przyjemności, jaką było podziwianie Portland przez pryzmat supermarketów i drukarni. Niestety mój plan dołączenia do Rose i Louise pokrzyżowało spotkanie, na jakie byłem umowiony w centrum Portland. Podczas gdy dziewczyny zmagały się ze “sztuką”, ja popijałem kawę w towarzystwie Ani O. - mojej koleżanki z czasów szkoły podstawowej. Od Ani, małżonki tambylca, dowiedziałem się nietylko sporo o Portland ale i o samym Seattle.
Nawet nie wiem kiedy minęło parę godzin,a tu czas by się pożegnać, oddać w ręce mojej (nie)zwykłej niewiasty amerykańskiej.
Pogroziłem pięścią.
Jeszcze tu wrócę.
…
.