Tuesday, September 18, 2012

Ted/Portland

Pamiętam pierwsze moje zetknięcie z Louise, gdy niecały rok temu wprowadzała się do Casa de las Fuentes, w zabytkowej dzielnicy Albayzin. W złotych swych butach wkroczyła do. Granady, przez Puerta Elvira, dotarła do mojego arabskiego domu, przynosząc tak niearabski deszcz i chłód, które dotarły za nią z samego Seattle. Do jej puchowej kurtki nie pasowała tylko jej uroda, która zawdzięcza Chachee, filipińskiemu swemu dziadkowi.
- Cześć, jestem Louise. Przyleciałam z Seattle.
- Aaa, to tam się zaczął grunge..a no i..zaraz..to amerykańska stolica seryjnych morderców.
Gdy tak stałem w klapkach, krótkich spodenkach i podziurawionej podkoszulce przed tą, zimowo opatuloną, południową dziewczyną z północy USA, nie mogłem przypuszczać że za parę miesięcy, będę siedział przy herbacie z jej mamą, przywołując ten punkt w czasoprzestrzeni, którym los zetknął mnie z Louise.
Nie wiem czy to zbyt fortunne, przedstawiać się komuś i usłyszeć że twoje miasto jest słynne z tak niepopularnego powodu, jakim jest ilość działających w jego okolicach seryjnych morderców. W chwili gdy cieszyliśmy się widokiem kolibrów latających nad kwiecistym ogrodem Michelle, wydało nam się smieszne, że dzięki tej, niejako groteskowej rozmowie, znalazłem się w Seattle.
Połączenie grunge wraz z seryjnymi mordercami w cale nie jest do końca pozbawione sensu. W 1984 roku powstaje zespół Green River. Ma on swój udział obok takich zespołów jak m.in. Melvins, Soundgarden w krystalizowaniu się gatunku muzycznego, za jaki na przełomie lat 80/90, ubiegłego wieku, uznano grunge.
Zespół nazwę swoją wziął od przydomku, którym określano seryjnego mordercę, który grasował na terenie hrabstwa King (w którym znajduje się Seattle), a którego początek “działalności” przypada na wczesne lata 80te. Pod koniec ubiegłej dekady, dzięki wystarczająco już zaawansowanej technice, udało się ustalić że Green River Killer to Gary Ridgway. “Wyjątkowość” jego, wśród innych seryjnych morderców Ameryki, polega na tym, że przyznał się do największej ilości popełnionych zbrodni (udowodniono mu ponad 40, a przyznaje się do ponad 70ciu zabójstw).
-  Ted Bundy też stąd pochodził – wtrąciła Michelle.
Zapomniałem o Tedzie i o tej rozmowie na parę dni. Niespodziewanie Bundy upomniał się o siebie gdy  szukałem sklepu spożywczego w pobliżu naszego doku. Najbliższy Safeway, wedle tego co wskazywały mapy Google, był nieopodal, w przepięknej dzielnicy Queen Anne. Teraz trzeba bylo tylko sprawdzić w jakich godzinach jest otwarty. Zerknąłem na komentarze i wzrok mój przykuł jeden, dość obojętny:
“To ten Safeway, w którym pracował Ted Bundy, zanim okazało się że interesują go trochę inne zajęcia.”
Ted, znów o tobie słyszę.
Tej nocy, dość długo ociągałem się by pobiegać. Ociąganiem zajmuje się od 30 lat, bieganiem od paru miesięcy, więc to drugie wychodzi mi wciąż mimo wszystko gorzej. W końcu, gdy byłem już w pełnej gotowości, Louise wyraziła chęć by mi towarzyszyć.
- Wbiegamy na górę, do Queen Anne. Pokaże Ci krótszą trasę, a potem możemy kupić sobie po zimnym piwie w nagrodę. – oznajmiła Amerykanka, a ja się nie sprzeciwiłem, bo zawsze raźniej biegać po Seattle z prawdziwą Seattleite.
Przemierzanie miasta, o północy, na skróty, okazało się doświadczeniem mrożącym krew w żyłach.
Ten skrót okazał się takim śmiesznym skrótem, który był znacznie dłuższym niż regularna trasa, no ale nie chcąc robić Lou przykrości, pobiegłem z nią Aurora Avenue, która wzbudza we mnie lęk nawet za dnia.
Z jednej strony stalowa balustrada, która na myśl mi nasuwa, te paskudne u nas na drogach, oblepione błotem i pluchą, w zależności od pory roku w Polsce. Za balustradą strome zbocze, porośnięte jeżynami – wybitne miejsce dla takich panów jak Jackass, wystarczy sie sturlać i prawie zabić, lądując na Westlake Avenue.
Z drugiej strony, wzgórze, z którego by lecieć na łeb na szyję najpierw należałoby się wspiąć. Porośnięte plątaniną  jeżyn, krzaków i drzew, pilnie strzeże Queen Anne, która dawno już zapadła spokojnym snem na jego szczycie.
W nocy, na amerykańskich drogach, gdzie z jakiegoś powodu czasem brakuje latarni, nic nie widzisz albo ciemność widzisz. Po tym jak słońce znika za horyzontem, budzą się potwory i ja takich tej nocy zobaczyłem sporo. Baśniowe stwory schodziły ze zboczy by pochłonąć nas w czeluściach swoich, z pewnością najeżonych tysiącami zębów, paszcz. Oszukaliśmy w końcu smoka, strzegącego księżniczki śpiącej na zamku i obiegliśmy wzgórza Queen Anne, by do samego jej serca dotrzeć ulicą o tej samej nazwie.
Dzielnica opustoszała, szaleje wiatr, który dmuchając w, zawieszone u drzwi wejściowych, dzwonki, potęguje nastrój grozy. Docieramy do Safeway, gdzie niegdyś “na kasie” pracował Ted.
- Oj Bundy, Seattle o północy, to wybitnie twój mroczny świat – pomyślałem.
Do domu wróciliśmy już drogą normalną czyli, krótszą od skrótu, gdzie jeżeli cokolwiek bylo najeżone, to jeżyny ilością owoców.
Sącząc jedno z wielu wyśmienitych amerykańskich piw, zapomniałem o Tedzie do dnia następnego.
Rano, gdy odwiedzałem profil jednego z moich ulubionych komików, przywitał mnie nasz (anty)bohater.
Na jedynym słusznym portalu społecznościowym, Pablo Francisco zestawił swoje zdjęcie z wizerunkiem zabójcy ze stanu Waszyngton.
“Czyż nie jesteśmy do siebie podobni?”, pytal Pablo, szczerząc się obok Bundy’iego.
Ted, może już spasuj. Uciekam od ciebie.
Do Portland.
Zastanawiam się czy rozpisywać się na temat Portland. Czuję, że jest to miasto, które koniecznie chcę odkrywać. Byłem za krótko, żeby się nim nacieszyć. Może by było inaczej gdybyśmy nie utknęli w domu Rose. Long story short jak to mówią tu by nie owijać w bawełnę/nie rozwlekać/zgrabnie opowiedzieć cos, czego zgrabnie opowiedzieć teoretycznie się nie da.
To były urodziny Rose, 24 lata, czas ogromnych zmian, czyli jak zawsze w sylwestra, imieniny i urodziny.
Z trudem dałem się oczarować naszej gospodyni i zamiast korzystać ze słońca, którego na północnym zachodzie USA jest jak na lekarstwo, zasiadłem do przydługiej burzy mózgów. Otoczony wiankiem, tych ślepo posłusznym Rose, wykonawców jej woli, na następne kilka godzin zastygłem na posiedzeniu, nudniejszym niz obrady polskiego sejmu. Obradowano nad projektem  kartek motywacyjnych, autorstwa jubilatki, które ta zamierza sprzedać w ilościach hurtowych i zarobić krocie.
Spostrzeżenia: W Ameryce, jak się potrafi, można sprzedać wszystko, a przede wszystkim gówno. Ja rozumiem że kupa moze wonieć, a smród ten, człowieka wpędza niejako w letarg. Sen taki określiłbym mianem amerykańskiego, Amerykańskiego Snu.
Gdy tak wszyscy się rozpływali nad tymi dziełami sztuki, Louise spotkał niebywały zaszczyt – mianowana została naczelnym szoferem, kończącej 24 wiosny (lata czy nawet już jesienie), wizjonerki.
Przywilej ten skutecznie pozwolił nam zapomnieć o wycieczce na wybrzeże, do Astorii (gdzie kręcono film – legendę mojego dzieciństwa – The Goonies), czy do gorących źródeł, gdzie mieliśmy się kąpać tego słonecznego dnia.
Nie żebym nie pragnął skorzystać z tej niewątpliwej przyjemności, jaką było podziwianie Portland przez pryzmat supermarketów i drukarni. Niestety mój plan dołączenia do Rose i Louise pokrzyżowało spotkanie, na jakie byłem umowiony w centrum Portland. Podczas gdy dziewczyny zmagały się ze “sztuką”, ja popijałem kawę w towarzystwie Ani O. - mojej koleżanki z czasów szkoły podstawowej. Od Ani, małżonki tambylca, dowiedziałem się nietylko sporo o Portland ale i o samym Seattle.
Nawet nie wiem kiedy minęło parę godzin,a tu czas by się pożegnać, oddać w ręce mojej (nie)zwykłej niewiasty amerykańskiej.
Pogroziłem pięścią.
Jeszcze tu wrócę.

.




Thursday, September 6, 2012

Fishbone/Dalton Green/Bumbershoot


Dnia, kiedy kończyłem poprzedni blogowy post, miałem niejako lekki stres – dzień później obiecałem wesprzeć Michelle w zmaganiach z jej przeddomowym ogródkiem. Nie przerażały mnie bynajmniej niezliczone zastępy chwastów czy szwadrony najróżniejszego brzęczącego, pełzającego i wyskakującego znienacka robactwa..zimny pot występował na moim ciele gdy tylko pomyślałem że w jednym domu przez wiele godzin będę tylko ja, tajemnicza pani domu i ekscentryczny gwiazdor rocka.
Louise szybko pożegnała się z mamą, zostałem sam.
Początki są najgorsze i ja ich szczerze nie znoszę. Pociłem się niemiłosiernie przy palącym słońcu, które, jak usłyszałem jeszcze tego samego dnia, jest dość niezwykłe we wrzesniowym Seattle.
Złośliwym chwastem, plądrujacym maleńki ogródek, okazała się być pietruszka. Panosząca się niczym  perz po polskich ogrodach, miała zostać definitywnie wyrugowana z ogródka Michelle.
Moja zleceniodawczyni zniknęła w pięknym drewnianym domu, a ja zabrałem się do pielenia. Praca szła w miarę płynnie, gdyby tylko nie brak muzyki (nie zabrałem słuchawek). Kiedy tylko uzmysłowilem sobie jak bardzo mi brakuje kogoś kto by bębnił, grał i śpiewał mi do ucha, zza rogu wyłonił się Dalton.
Dość sztywna wymiana uprzejmości i wróciłem do nierównej walki z pietruszką. Cisza. Myślę, nie odezwie się do mnie, szkoda..ale przynajmniej mam w miary dobry kontakt z Andym, Michelle y Rory’m. To właściwie sukces. Louise twierdzi że Dalton interesuje się tylko..Daltonem, więc żebym nie zbyt się przejmował gdyby nie zauważył, że istnieję.
Właśnie mocowałem się z jakimś zadziornym korzeniem gdy drzwi garażu, na wysokosci którego był ogródek, otworzyły się i wyłonił się nasz gwiazdor na tle w cale dobrze wyposażonej sali prób/mieszkania Daltona.
Z całej kupy przeróżnych instrumentów wyciągnął mały wzmacniacz, jakieś urządzenie, którego nazwy nie pomnę, w każdym razie modulującego dźwięk MIDI jak zdążyłem się zorientować. Na sam koniec przenośne pianino, które było źródłem dźwięku. Uzbrojony w te ustrojstwa, zaczął wygrywać elektro wersje różnych, w większości rozpoznawalnych utworów.
Dalton usadowiony na chodniku między garażem a ogródkiem gdzie pracowałem, miał mnie nieprzerwalnie w zasięgu wzroku. No i zaczęło się, nagle rozmawiamy, zupełnie się tego nie spodziewałem.
Mówię, że brakowało mi muzyki do pracy, więc jego obecność jest jak najbardziej wskazana. Smieje się, mówi czy chce z nim pograć na którymś z instrumentów, z imponującego kramu Halcyon Daze.
Ja tam kiedyś “kaleczyłem” grę na gitarze ale widzi że garne sie do śpiewania, już zakładamy zespół, już umawiamy się na pierwsze próby..uff..całe szczęście pojawiła się Michelle.
Dostałem największa kanapkę w swoim życiu.
Skąd znam Louise, jak się poznaliśmy. Opowiadam o Hiszpanii.
Znów ktoś przerywa, tym razem jacyś jego znajomi przejeżdżają przed garażem, w którym siedzimy.
Mówi, że jak wykończę już pietruszkę to zaczynamy ćwiczyć. Wróży mi bas i perkusję. Nie interesuje go że nigdy nie grałem, wszystko mi pokaże.
Dzwoni telefon.
Dalton znika zajęty rozmową, a ja siadam wraz z Michelle i kończę te kilka błyskawicznych godzin, obserwując z nią kolibry, które przylatują pożywić się w specjalnie przygotowanych dla nich karminikach/poikach.
Seattlowskie kolibry mają wielkość kciuka, a ruchy ich więcej gracji niż Neo, co się kulom nie kłaniał.
Dzien dobiega końca,a ja w zamian za totalną zagładę pietruszki, otrzymuje bilet na ostatni dzień festiwalu Bumbershoot.

Następnego dnia przedzieram się przez tłumy kolorowej festiwalowej społeczności, by w cieniu Seattle Space Needle posłuchać Fishbone.
“Fishbone, baby, Fishbone..the BAND!” kiedyś brzmiało w dżinglu Makakofonii - Piotra “Makaka” Szarłackiego. Zastanawiam się czy Makak ma wciąż własny program, tylko teraz to nie ma już znaczenia bo za chwilę na scenę wychodzi 7 ciemnoskórych panów. Funk w najlepszym wydaniu. “No Mooshing, No Stage Diving!” – straszyły nas czerwone afisze przed wejściem pod scenę. Gdzie tam.  Jakiś pan w wieku może 65 lat, zdziera koszulkę, zaczyna podskakiwać wyżej niż nie jeden otyły amerykański nastolatek. O, a tu z samego “oka cyklonu” wyłania się pani z dzieckiem na ręku. Amatorów nurkowania ze sceny naliczyłem tuzin podczas godzinnego koncertu.
Spostrzeżenia z ostaniego dnia festiwalu :
Może Amerykanie mają hamburgera zamiast mózgu, może mają ich niezliczone ilości w biodrach ale nie można im odmówić tego że potrafią się bawić.
Bawią się jak dzieci, ci którymi dziećmi nazywamy, ci którzy są rodzicami tych dzieci i w końcu ci, którzy ze względu na wiek zaczynają dziecinnieć.







Sunday, September 2, 2012

Jeff Bridges/TXT Mój Pierwszy




A więc jestem..
Czasem zamykam oczy by natychmiast otworzyć je na nowo i uwierzyć, ze jestem w Seattle, mieście, które przewijało się w moim życiu mniej więcej od 13 mojej wiosny.
Ktoś obejrzał “Bezsenność w Seattle”, ktoś inny kibicował Seattle Supersonics, natomiast ja z moim przyjacielem Kuba K. grzebałem w płytach jego starszego brata i tak odkryliśmy Pearl Jam.
Wielka fala grunge’owego szaleństwa popłynęła z nad Pacyfiku, jeziorem Waszyngton przez całe Stany, Atlantykiem do Europy gdzie rozbija się wreszcie o resztki Muru Berlińskiego i dociera do Polski.
Tak jak pryszcze na mojej twarzy, w moim życiu pojawiają się wciąż nowe zespoły ze “sceny Seattle” jak miało w zwyczaju pisać wielu dziennikarzy muzycznych. Katuje na okrągło “Black Hole Sun” – Soundgarden, “Rooster” – Alice in Chains i wiele innych utworów zespołów reprezentujących grunge, związanych mniej lub bardziej ze Seattle.
Myślałem o tym wszystkim lecąc z Amsterdamu do Ameryki, gdzie na lotnisku Tacoma International czekać miała na mnie Louise.
Dość dramatycznie romantyczny obraz miasta - kolebki najlepszej muzyki od czasu Elvisa i Beatelsów  przerywa lotniskowa rzeczywistość.
Zaczyna się dzielenie na US Citizens i na resztę, na lepszych i gorszych, na terrorystów i tylko podejrzanych o terroryzm. Z telebimów wiszących nad budkami oficerów emigracyjnych cyniczne filmy pokazujące Amerykański Sen, zapraszające do poznania współczesnej Ziemi Obiecanej. Jeszcze zadamy Ci kilkadziesiąt pytań, jeszcze udowodnimy że jesteś gówno wart, a potem przyjmiemy Cię z otwartymi ramionami ale z odbezpieczonym pistoletem w dłoni.
Rozumiem, ze Amerykanie bardzo dbają o bezpieczeństwo i w cale się nie dziwie po 9/11, ale nic nie dzieje się bez przyczyny, myślę ze gdyby kowboje w dżinsach, z hamburgerem w ręku nie pchali się na Bliski Wschód z kowbojkami uzbrojonymi w ostrogi, to nie mieliby szansy podjudzić wielbłąda prztyczkiem w bok, a ktoś inny nie miałby możliwości spaść z wystraszonego zwierzęcia i przesiąść się za stery Boeinga, lądując potem w jednej z wież WTC.
Lepiej zapobiegać niż leczyć ale Ameryka chyba zapomniała o tej starej mądrości, dlatego udało mi się załapać na wspaniałą atrakcje, nieco rodem z Polski, - stanie w godzinnej kolejce, by zasnąć w końcu amerykańskim snem.
Po tym jak kazano mi wyrzucić niesamowite polskie kiełbasy, które prawdopodobnie były bronią masowego rażenia ale pozwolono wwieźć butelki z wódką i nalewkami mojej mamy (które oczywiście mogły być jakąś trucizna zabijającą wiele milionów ludzi) wydostałem się na zewnątrz szarego, troszkę przypominającego Dworzec Centralny w Warszawie, lotniska.
Nie miałem czasu zastanowić się dobrze czy to wszystko ma sens, gdy pojawiła się Louise. Łzy radości w jej oczach gwałtownie rozwiały moje wątpliwości; popędziliśmy jej małym samochodzikiem w stronę Georgetown – malej mieściny przylegającej niejako do samego Seattle.

Zatrzymaliśmy się w miejscu o charakterze wybitnie (post)industrialnym, przy rampie starej fabryki, zamienionej na browar – Georgetown Brewing Company. Nadmieniam że lokalnych browarów jest tu w bród, każdy ma indywidualne recepty na piwo i sukces. Duża konkurencja powoduje że piwa są smaczne i jest w czym wybierać, ponad to są świeże bez konserwantów i jak twierdzi cześć smakoszy bardzo zdrowe.  Skorzystałem z prawa ciekawskiego konsumenta i delektowałem się 5 smakami z ogromnego asortymentu, zupełnie za darmo. Zdecydowaliśmy zakupić 3 growlery każdy po 3 litry, by przypominać sobie jeszcze przez wiele dni niezapomnianą wizytę w post industrialnym browarze.

Spostrzeżenia po pierwszych paru godzinach bycia w stanie Waszyngton:

Ameryka to kraj piwa!

Nie daje sobie rady z systemem niemetrycznym – Farenheity, Uncje, Galony etc.

Słowo, zwrot: India Pale Ale

Spostrzeżenia po pierwszych paru godzinach bycia w Georgetown i Seattle:

Wszędzie są tory kolejowe..nieczynne..wyrastające z ziemi w najmniej nieoczekiwanym momencie.

Po odwiedzeniu sklepu komiksowego, w którym zostałem obdarowany komiksem na swoje 30 urodziny, ruszyliśmy w końcu do Seattle.

Miasto leży wśród wzgórz porośniętych lasem świerkowym głównie, jak grzyby miedzy drzewami wyrastają drewniane domki z niewielkimi ogródkami, śródmieście to kilka drapaczy chmur i widoczna z daleka Seattle Space Needle.

Charakterystyczną cechą Seattle jest to że leży między wielkimi masami wodnymi, w tym samym miejscu mamy dostęp do Pacyfiku (Puget Sound), jezior Waszyngton i Union. Nad tym ostatnim mieszkam a właściwie na tym ostatnim.  Maszerując około 200 metrów pomostem, docieram do lodzi zacumowanej na samym jego końcu, tam do niej “wskakuję” i schodząc schodkami pod pokład, znajduje się na niewielkiej przestrzeni, która przez najbliższych kilka miesięcy ma być moim domem.

Ciężko było mi się przyzwyczaić i chyba ten proces wciąż trwa, bo bujanie za każdym razem gdy przepływa obok nas jakaś jednostka może być uciążliwe, natomiast w nocy, zdaje mi się że jestem w kołysce.

Pierwsze kilka dni to poznawanie rodziny i przyjaciół – miałem okazje już poznać i pożegnać, wyjeżdżającą do Katmandu, najlepszą przyjaciółkę Louise – Faith; Amerykankę, o egzotycznej urodzie, wskazującej jej w połowie tajwańskie korzenie.

Dziewczyny znają się tak długo, że czasem mam wrażenie, że mówi jedna i ta sama osoba. Ten sam głos, ta sama ekspresja. Żal mi że wyjechała tuż po moim przylocie, dotychczas większość chwil spędzaliśmy razem.

Mieliśmy już okazje wypić herbatę u jej mamy, niezwykle uroczej osoby, która pomimo swoich czterdziestu paru lat wygląda jak szesnastoletnia dziewczyna. Pracująca jako inżynier w zakładach Boeinga, w trakcie całej rozmowy ze swoim zarażającym śmiechem i niezwykłym poczuciem humoru nie zdradza się jako osoba mająca poważne stanowisko, w poważnej firmie.

Przy okazji milej wizyty u mamy, poznałem babcie Faith, kobietę, która uciekła z Tajwanu by szukać szczęścia w USA. Kilka dni później zaprosi nas na obiad w Chinatown, gdzie przekonam się że to co nawet w Hiszpanii nazywają morskimi specjałami kulinarnymi, wypada zupełnie mizernie przy ogromie wspaniałości, których mam okazje skosztować w Seattle.

Michelle, mama samej Louise, jest osobą, która dotychczas wzbudza we mnie najbardziej mistyczne doznania. Przepiękna kobieta (na co zwróciła uwagę już moja mama, oglądając jej zdjęcia), o karmelowej karnacji, ciemnych wielkich oczach, śnieżnobiałym uśmiechu, jawi się niemalże jako bogini, w swoim nienagannym domu, który jest sanktuarium pracy, której Michelle oddaje się bez reszty.
Bylem tam dwa razy, za każdym razem czując się onieśmielony. Chyba przestraszyłem się tą perfekcyjnością w każdym detalu.

Ostatnia wizyta zbiegła się wraz z celebracja urodzin młodszego brata Loulou - Rory’ego.                                  
Miałem okazje przypatrzeć się całej rodzinie poza Andym (tata).

Rory jest chłopakiem 20letnim, dość burzliwie wchodzącym w dorosłość (którą tutejsze prawo próbuje oszacować na wiek 21 lat), o wielkim sercu i życzliwości dla każdego. Od pierwszego momentu kiedy go spotkałem, starał się uczynić wszystko, abym czul się jak najbardziej komfortowo. Zastanawiałem się jak ten przemiły chłopak, mógł jeszcze niedawno mieć tyle problemów ze sobą. Obok Rory’ego przy stole, gdzie na urodzinowej uczcie dominowały dania Kuchni Śródziemnomorskiej, siedziała jego filipińska miłość, filigranowa dziewczyna o rozbrajającym uśmiechu, będąca niejako ozdoba dla mężczyzny, którego dziadek przybył do USA właśnie z Filipin. Kolacje swoja obecnością “zaszczyciło” drugie dziecko Michelle i Andy’ego – Dalton. Dalton to wschodząca gwiazda rocka – artysta mocno skupiony na sobie,  o którym nie wiele mogę powiedzieć, poza tym ze stara się roztaczać nad sobą mgle ekscentryka, lidera lokalnie znanego już zespołu Halcyon Daze.

Tate Louise, spotkałem pierwszy raz, gdy wybieraliśmy się w Góry Kaskadowe aby odnaleźć Górskie jezioro – Serene.

Andy Green to hipis pełną piersią, gdy wsiadałem do jego Geo Metro Convertible, zobaczyłem mężczyznę o siwych długich włosach, które próbował utrzymać w ryzach swoje kudły, przewiązaną na czole apaszka. Aparycja tego “oso precioso” przypominała kombinacje Vincenta Vegi, jadącego na haju, z Noah – bohatera filmu “Tideland”, Terry’go Gilliama. Kiedy tylko usłyszałem przepite “How are you, Bee-sheck?!” zobaczyłem doskonale wcielenie Jeffa Bridges’a, ojca Jelizy-Rose, jadącej za nami w swojej niekabrioletowej wersji Geo Metro.

Mój prywatny Jeff Bridges na następne 72h
.
Często pytałem Louise, czy jej rodzice nie mogliby do siebie wrócić kiedyś, przecież mają wspólnie troje dzieci. Zawsze słyszę, że to ostatnia rzecz jaką mogłaby sobie moja Amerykanka wyobrazić. Teraz pędząc przez stan Waszyngton w kierunku Monroe, siedząc obok Jeffa..Andy’go, zobaczyłem że nijak da się dopasować sztandarowego hipisa Ameryki, do pół-bogini, kobiety o nieskazitelnych manierach. Nic dziwnego że wspólne podróże Andy’go i Michelle po całym globie, zmieniły się niejako w mitologię – czasy pradawne, na wpół legendarne.

Andy jest wspaniałym gawędziarzem, niesamowite historie własnego życia, przeplata z ogromną wiedzą na temat miejsca w którym żyje. Przez cały czas da się odczuć że wciąż jest bardzo zakochany w swojej byłej zonie. Taka mieszanka daje nam podróż niezwykłą, dodatkowo w słoneczny dzień, kabrioletem, z którego zrobiono użytek wedle jego przeznaczenia.

Wiatr we włosach, moich i jego długich i docieramy powoli do Gold Bar, ostatniej mieściny przed celem naszej podróży, małej chateńki, zagubionej w gęstym jak Puszcza Białowieska, lesie, nad rzeką Skykomish.

Wyrastają nad nami ogromne Góry Kaskadowe, których największy szczyt (Rainier) jest prawie dwa razy wyższy niż Gerlach.

Do późnej nocy palimy ognisko, cieszymy się szumem górskiej rzeki, nad którą ułożyliśmy stos. Rano wstajemy wcześnie, bo czeka nas 3h wspinaczka  i  niewiele krótsze zejście. Pod oknami o fistaszki, które rozsypał Andy, biją się stellar jays..nie dają nam spać i dobrze, bo już za parę godzin znajdziemy się nad przepięknym górskim jeziorem Serene.

Spostrzeżenia z okolic Gold Bar:

Góry wybitnie przypominają Tatry, natomiast różnica jest taka, że nie znalazłem ani jednego śmiecia zostawionego przez człowieka, polityka “wracasz z gór z tym samym co w nie zabrałeś” jest traktowana jako świętość, nie ma ani jednego kosza na śmieci I nie samych śmieci – czemu u nas też tak nie może być?

Jezioro Serene to takie Morskie Oko z tą drobną różnica że nie ma turysty na turyście i masz to cudo tylko dla siebie.









9 godzin różnicy między tą częścią USA, a naszą Europy pozwala mi być aktywnym o tej porze, kiedy to nad jeziorem Union spadają gwiazdy..
zastanawiam się czy będą one dla mnie szczęśliwe, niepokojony przez nikogo witam się ze wschodzącym słońcem i zgaduję czy to właśnie dziś wydarzy się coś niepowtarzalnego ( bo dotychczas każdy dzień taki tutaj jest) ale czy będzie to może nowa praca, jacyś fascynujący ludzie, miejsca, lub zwykła codzienność, która dla mnie Europejczyka będzie niezwykłą niecodziennością..
..tego nigdy nie wiem..