Monday, June 8, 2015

RnB

Siedzę przy Nguyễn Thị Thập. Nguyen This and That. Nie mogę spamiętać który po raz wtóry żywię się w fast-fat blast-foodzie. Patrząc na wietnamskie obłości włącza się u mnie Pawłowa odruch  - dziś pobiegnę, Teeryxa taśmy porozciągam. 32 lata. Brzuch ma tendencję do tego by przyglądać się mym stopom. Przestań się gapić, świrze, już biegnę, już biegnę!
Kwadrat mój przy Nguyễn Văn Linh przemierzam, jak zwierzę na wybiegu się czuję. Rzesza zębów obecnych i nieobecnych się w moją stronę szczerzy. Niekoniecznie do mnie.
Ledwo miesiąc a już materiału zmęczenie.
Jakaś niewiasta uśmiecha się..
- Hey, do you speak English? - z nadzieją złudną zagaję.
- Không (oczy tępe, od telenoweli stępiałe).
To spadaj na bambus! O, sorry, nie na miejscu żart taki. Zapomniałem, że wycięły wszystko wrzaskliwe pokraki.

Spod pióra szlam mi wypływa, rozbryzgał się na kartce znowu.

Temperatura.

RnB w stylu wietnamskim katują mnie przy teriyaki pseudo kanapce. Chyba po to bym szybciej zjadł. A strawił? Może wolniej, może wcale, a może za lasem..wyciętym..zwymiotuję.
Właśnie chłop, lat na oko 20cia, pod kastetem "Bad" ugina się, prężąc Morze Martwe swojej klaty.
Zadławił RnB na lokalnej przebojów liście.

W liczbie ich siła i tym kiedyś świat zawojują.
Rosną brzuchy  9 miesięczne i te wieloletnie dozgonne.
Brzuchacenie - wietnamski sport narodowy..a no i karczowanie, bo gdzieś ten mięśni inaczej bezmiar trenować należy. Gonią z planem gnoje, giną zwierzęta, gniją truchła. Pełen betonu sukces.
Każdemu należy tu się puchar. Za co? Tak, na zachęte. E tam, trofeum takie. Zapakuj w celofan i wyrzuć do rzeki Saigon.
Tak więc betonem i plastikiem Wietnam płynie, a sportowcy do góry brzuchem.

RnB kogutów cieńkich, pianie wysokie z głośników karaoke - zapiał chłopina jajek swych braki podkreślając.
Przynajmniej mu się nie pocą.

Wydaję się, ze jaja tylko kury w Wietnamie niosą.





Tuesday, May 26, 2015

Vietnumbnuts - Ryżu Ciułacze.

Stało się. Otworzyłem oczy i jestem w Wardzie – Sai gon.
Kelner, jeden z nielicznych szczęśliwców z białym uśmiechem szczerym -
niepewnie po wietnamsku, mówi po angielsku - ..long time no see...

Chmury dymu i myśli - Nowym Światem idę parę dni temu.
Lalka Prusa mnie nawet nie mignęła, dużo Silicon Proof lal chadza. Ust Botoxem pocałunek lalusia w sterydach lukru skradną.
Blichtr i splendor na oczy zaćmą się rzuciły. To nie ludzie...to lalcy!

4 miesiące wytrzymałem, prawdopodobnie nieruchawe schody ruchome Metra Świętokrzyska mnie spowolniły.

W Wietnamsku nie byłem 10 miesięcy, czy zmienił się przez ten rok wybrakowany?

Sajgoniewo?

Ogromne drzewa Dầu rái nad Nguyễn Huệ ulicą nie chronią cieniem swych metrów, Metru miejsca ustąpiły, choć żadne schody się tu (nie) ruszają jeszcze. Cenowo natomiast Wietnam bryluje i to na skalę nie azjatycką jedynie.

Nie skosztuję w Thảo Điền lunch special za Dongów 35 tysięcy, za 10 więcej razy cheeseburgera w Kokois nadęta Francuzka sprzedaje. Nietylko ceny frankońskie ale żabojadów w Dystrykcie 2 jakby więcej.

Gryzmakiem pełzającym..może jestem, jako artyst raczkuję, tędy niejako z urzędu pieniędzy nie mam. Podziękuję więc za flaka z serem w bułce napompowanej.
Wypuszczę się na rajd po południa stolicy. Paliwo!? ..uff.. nawet u wujka Ho tańsze. Spokojnie, skorumpowani odbiją sobie na wizach, nieskrępowani.
By wątpliwej po Wietnamie wojażach zaznać przyjemności, trzeba w regionie zapłacić najwięcej. Zapłaciłem, więc w Kokois nie bywam.
Jadę dalej. Mostem Sai gon wpadam w chmarę ryżu ciułaczy. Gdy uszy me Chip'a i Dale'a jazgot zaleje eunuszy, “Dorośnij!” ..krzyczeć mam ochotę – najbardziej kompleksowy i rozsądny psztyczek dla metra pięćdziesięciu w słomkowym kapeluszu.

Ryk, wpadłem w oko cyklonu, cisza, przed burzą cisza. Klakson, jeden, drugi, kolejne. Na Nguyễn Văn Linh sekcja dęta TIRów tornad ruszyła aleją.

Coś co zostało po zeszłorocznej porze deszczowej, niezaparzone instant leci mi w oczy. Horror dla wszystkich zmysłów. A jak deszcz to wszystko wleje Tobie w ślepia, to zapalenie spojówek jaskółką, nowego cyklu zwiastunem będzie.

Kończy się ten rok, uśpiony wracam do Dystryktu 8ego śpiący. W letargu czekam na zapalenie i do nowej pracy zapał. Amerykański sen głęboki, wszedł w stan alfa wietnamski. W niemych kafejkach, szydercza loża lokalna szczerzy się cynicznie, uśmiech nie oślepia jednak, zęby sadzą przypruszone albo w ogóle ich brak.

Gdy tak plują na Ciebie, tym bez fluoru szlamem, gdy widzisz te czerwone gały oszalałe, wystarczy uśmiech szczery i rozbrajasz ich z cynizmu giwery.

Tyle emocji dnia pierwszego. Przypomniałem sobie czemu tak bardzo wracać tu nie chciałem. Czemu tęskniłem, zapomnieć zdążyłem.

Pod fasadami wietnamskiej szklarni perfumowanej, zasilający kraj Mekong cuchnie, jak waniał rok temu. Tu pieska skosztujesz, tam policji dasz na piwo w łapę moczem zroszoną. Rzęsisty smogu deszcz wyświechtaną koszulinę na betonu odcień zabarwi.

Zabawnie.

Thursday, January 1, 2015

Słoicki spokój.

Od Terespola, miasta na Wschodzie, powraca sfora tych, którzy do stracenia wiele nie mają. Duma przodków gdzieś czarną ziemnią na kartoflisku przysypana. Tradycję ryby leszczowe w bużańskim mule podgryzają. Córy i synowie wiejskiej krwawicy, marnotrawni na stolicę żwawiej ruszą niż radzieccy pionierzy w sierpniu, czterdzieści cztery.
Myślę o tym wszystkim z Glinek, ulicą Kościuszkowców wracając. Dochodzę do Czecha.
Falochron Parku Sobieskiego Tsunami zatrzymać próbuje ale fala domy Świdermajer już zalała; dobrała się do całej Warszawy i bagnem w Kotlinie Warszawskiej osiadła.
Te sezonowe susze w grudniu i gdzieś w okolicach pierwszej wiosennej księżyca pełni, pozwalają po niecce swobodnie się przechadzać.
Ziemia tu cuchnie, sosny usychają.
Pomalujmy więc tę kupę różem z seledynu wesołego alternatywą.
Z drona lotu wygląda to wszystko jak Pańska Skórka kolorowo.
Gałczyński w grobie się przewraca, Tuwima dreszcz po kościach nagich przeszedł.
Czerwone..
a ja już dawno na Stradomskiej.

Ni zmarszczką niskie czoło, ni myślą nieskażone; skalp, przerośnięty pazur małego palca elegancko przeczesuje, by linię pod garnek zachować. Zwinnie multitool paznokieć,  dentystyczny przegląd złotym zębom zrobi. Serdelkiem wskazującym, resztę ćwikły z atrybutu, swojej nad Warszawą, władzy wygrzebie.
O, zielone.
Ze słoickim spokojem, do Złotych, lewym pasem, Tarasów ruszy.

Friday, November 21, 2014

Bitter Sweet

Chciałbym wszystko zresetować, zrestartować swoje do Ameryki nastawienie. 6 miesiąc mija, a mnie wciąż odbija się cuchnącym phó, tynktura na wężu pędzoną. W nocy, przez dziurę w poduszce , biorąc klucz od Alicji, wymykam się na Cuesta del Realejo. Echo, które gdzieś zagubiło się w labiryntach Albayzín powtarza, że człowiek jest elastyczny i dostosuje się do wszystkiego. Taki permanentny syndrom Sztokholmu..Seattle.
Nie byłem może nad Bajkałem, nie wspiąłem się na Kilimandżaro (jeszcze) ale podróże to proza mojego długowłosego życia Cygana (określił mnie tak mój brat, za którym cholernie tęsknię nienomadycznym, cholera!) Przestępuję z powsi na drugą nogę no i tęsknię. Z podróżowaniem tak właśnie jest. Przyjaciele instant. Poznajesz ludzi, którym wiesz, że powiesz do kłamliwe widzenia. Oni też świadomie powtórzą to same łgarstwo, ale przez kilka miesięcy dają to co mają najlepszego.
Niestety tak jak Hofman Adam, bilokacji daru nie posiadam.
Każdy powrót to kac.
Po 17 godzinnej podróży, próbuję sztucznie zapełnić lag, który zostawił po sobie JumboJet. Godzin s i e d e m n a ś c i e, niby doba niecała.
Reisefieber.
Zgrzytam, przez sen zęby kruszę. Widzę to w półśnie.
Polska, Okęcie, szpital, dentysta (Jezu, jak ja się boję "borowania")..śledzik, nalewka, Talizman, Piotrkówko, Okęcie.
Co dalej? Gdzie ciągnie mnie magiczny ja?
Cederberg. Południowo-afrykańska w Północnej Ameryce herbaciarnia.
Łyk rooibos, potem dwa i nie mogę w nocy spać.
Nieprzytomny wraz z gówniarzami przy przeprowadzkach.
- Ej, pamiętasz jakie zlecenia mieliśmy przyjemność w piątek?
- Nie pamiętam, przyjemne nie są już dla mnie od dawna.
Wypalam się, a właściwie już tylko tlę. To chyba moment, żeby wracać. 5 grudnia - 
Polska, Okęcie, szpital, dentysta (Jezu, wciąż się boję)..śledzik, nalewka, Talizman, Piotrkówko, Okęcie.
Czarna mewa goni białą mewę.





Monday, October 27, 2014

Greater Seattle.

Jak słyszę "za chlebem" to mam ochotę chlastać po gębie tych, którzy wzdychają za USA.
$3.99 za bochen razowy.
Tu płaci się sowicie za zdrowie ale lukrowany pączek pyzaty plus film w Netflix'ie to może dolar z kawałkiem. Sofę można na raty kupić albo jak ktoś ma wolę, w dobrym Goodwill'u, za srogie centy - mebel warto mieć czy jesz pączki czy razowca. Matematycznie i leniwie dużo tłuściochów wychodzi by żelatyny krokiem ruszyć w stronę Dick's'a, legendy Stanu Waszyngton.

Good Morning, Seattle!

Chciałbym zapieć jak Robin Williams w pewnym filmie o podobnym tytule. Godzina 6 minut 30. tvn24kropkapeel. Władimir Hijo de Grandísima Puta gra Zachodowi na nosie; PieS warczy na łańcuchu grubasa kurdupla, kąsa przy Wiejskiej ulicy miasta Warszawy; Efekt Cieplarniany i jeszcze tylko czekam aż zima zaskoczy drogowców.

Zwlokłem się z łóżka. Ciemna piwnica, ciemne skarpetki - nie mogę znaleźć. Klnę pod nosem. Niedokarmiane płótna na olej czekają głodne lniany. Odwracam wzrok, póki co ubarwiam tylko język.
Ciemne skarpetki mokre na bladych stopach zimnych. Chłodne jajko twarde z drogiego razowca miękiego własnie wysypało się.

Biegnę "na autobus". Tak zaczynam swój biathlon. Zaraz czeka mnie ciężarów dźwiganie.
Docieram do Sodo. Metamfetaminowy raj. The tweakers w letargu gdzieś pod asfaltem, cienie wyjdą na żer po południu, o nieludzkich godzinach wczesnych.
Colorado Street - kolejowych korowód torów niekolorowych, zabiera mnie pod numer 4635.

Zanim chycę meble, tudzież pakunki paczki by nabrać tężyzny i od dźwigania..pleców bólu; biegiem się puszczę do Marathonu - z silnikiem Diesel'a, pojazdu dostawczego.
Derek Urban Delivery Service firmę atlety formą firmuje. Babcia Ruby nieświętej pamięci, na drugie Lee wnukowi dała. Codzienny pacierz do Roberta E. Lee generała, poranny- Wróć murzyna w kajdanach żelaznych. W złotych łańcuchach spełnienie babcinej modlitwy chodzi. De'Anthony się zwie i $12.5, co godzinę, Derek Lee Duryea mu za tę biżuterię płaci.
Łańcucha nie mam ale powiedzieć żem biały, nie powiem.

Szary wracam do domu z pracy na czarno. Słońce grzeje tak jak 3 narkomanów heroinę w vanie zaparkowanym gdzieś w okolicach Spokane i 4th Avenue. Z Sodo na Północ do Dexter Avenue (Queen Anne) dostać się muszę.
Najpierw Downtown.
Heroiny amatorów zombie wcielenia wyparły tu hordy metamfetaminy upiorów. Monolog/dialog demona z ciałem, które przez moc kryształu posiadł. Kiwa, trzęsie się, w spazmach gderliwe ciało kruche. Narkotykiem silne, chichot z piersi wklęsłej wydarło. Zamykam oczy. Czy ja śnię? Czy normalny jedyny jestem? Może nienormalny nieliczny..jeden. W autobusie.

"This is stalkin'..they call it stalkin' " - powtarza pani murzynka głosem Tanity Tikaram, narkotyczna tantra.
Jesień.
Deszczem Seattle płacze, nabytą ma wadę serca - całe Downtown to chory organ. Nie znalazło miasto Religi Zbigniewa, na OIOMie nie czeka na przeszczep. Z taką wadą można żyć (ile?). Przypudrujemy trochę prorodzinną, niską zabudową dzielnic bogatych. Pani przedszkolanka miła, jointa nie rzuci, na chodniku nie zadepczę, bo to co Jaś znajdzie grająć w klasy, być może John sprzeda małoletnim, mając doświadczenie klas wielu..i nauczy się dziatwa by nie rzucać kiepów na ulicę, bo marihuana jest legalna w Stanie Waszyngton..

Granada w oparach haszyszu, na głoda tapas i piwo 4%. Taki na malafollá sposób.

Polska jak to Polandia. Wóda..chlanie. Stadionowi ułani bez skrzydeł i bez rodowodu..powodu.

A Seattle..zaropiała żyła University Way..The Ave. Tędy płynie heroina nieprzerwanie, transfuzją sączy się w Frankensteina eksperymenty nieudane. W latach 90tych ubiegłego wieku ludzie wykańczali się przy grunge'u i punk rocku. Niewiele się zmieniło. Może poza tym, że w radiu uniseksualny głos muzyki popularnej przeważa.
Słowo grunge w brudnych zlewach narodziło się; w zatkanych brodzikach zapyziałych zupą gęstą osiadło by wzbudzać obrzydzenie wśród mieszkańców amerykańskiego Pacific Northwest. Sedyment wybieliła piosenka Bleach Nirvany, tak jak inne innych wielkich małego Seattle. Melvins? Na koncercie w sobotę byłem, potwierdzam. Chociaż to bardziej stoner rock.

A w Marathonie płynie techno. Jem drogą kanapkę, by mieć energię do dźwigania drogiej kanapy; mebla, który zaraz dostarczymy do bogatego klienta w Bellevue, a może Belltown. Załkałem w Issaquah, bo plecy mnie bolą pod koniec dnia pracy. Niczym Wiedźmin przez Downtown przemknąłem.
Dexter Avenue.
Sanktuarium zachodzącego nad Jeziorem Union słońca.
Chcę popisać, porysować pragnę. Od niechcenia położe się.
Ciemne skarpety mokre na bladych mych stopach zimnych. Niech pozostaną splecione w uścisku nieromantycznym. Lodowaty kominek straszy bezzębną paszczą swą. Ja momentalnie zasypiam.

W niemytym zalega zlewie grunge.


Thursday, May 22, 2014

Kukurydziane snaki wietnamskie.

Olaboga zasilłem w końcu bloga.
To chyba ostatni z Wietnamu gryzm, bazgr pyzaty.
Do pieśni dzisiejszej, tkliwej natchnęły mnie niewiasty dwie nieletnie. W życiu moim zwykłym niezwykłe Daria i Maria pojawiły się. Lat 9 chyba. Na kontraktach rodzice konkretnych konkretni, chcieli by to bym ja powyłamywał nogi w stole, przy którym pociechy ni bigosu ni polskiego ugryźć nie pragną (kto w język gryźć się lubi). "Snaków" glutem gęby i dziurawe zaklajstrują zęby. Takie zamiast polskiego ZPTy. Przyjemne z pożytecznym, więc Adama Słodowego słodyczy zajęć jego zaznać nie pragną.
Adam w Polsce dogorywa, a to ja mam ze Szczebrzeszyna chrząszcza w kiblu ubić. Szczerzy się Szczebrzeszyniak szczerze, w toalecie popłoch wzbudza, a rodzice na myśl o powrocie do Rzeczpospolitej z niepiśmiennym gówniarstwem, niepospolitej dostają sraczki.
Gdzie się tu opróżnić zatem, gdy dopadło nagle tatę?
Na co czekasz?! Chyć podbierak, bo mi puścił wątły zwieracz.
Głośno potwór w kiblu bzyczy, eksmitujcie go na smyczy.
Wściekłym pędem do ogrodu, ach narobił papa smrodu.
Chwycę zatem ja chrabaszcza, pofruń, mały w polskie gąszcza.

Tak, mają rodzice zagwostkę i nie chodzi tylko o rozwolnienie. Jak tu pokazać się w Polsze, z wietnamską krwawicą niemałą, jeśli dziewczynkom bambus z japonek wystaje, a rodzicom z dupy. Bambus ma to do siebie, że szybko rośnie. Latają więc stada autochtonów przy tych botanicznych cudach polskich. Starego/młodego drzewa się nie przesadza. Jaki zatem będzie powrót do gęstej monokultury rodzimej. Skąd wziąć wietnamskich ogrodników, co w polski las ciemny wchodzić się boją.
Rozpacz, kolejna "snaków" paczka nerwowa. Zbyszek - nie rób dziewczynom dziś dyktanda, toż to raptem dwa miesiące po świętach. Otrząsnąć się pozwól.

Od ponad roku z małym człowiekiem niejednym pracuję. Nauczyła mnie dziatwa międzynarodowa (a więc kwestia uniwersalna), że człek na początku swego żywota pozostaje spierdolony. Spierdoliwszy rodzice paszczę na potwora małego rozdziawią i tu następuje zgrzyt, indywiduum rozpuszczone nie bardzo do stanu solidnego wrócić zamiar nosi. Pomógłby pas, pamiętający inne czasy, w piwnicy zapleśniał zapomniany. Co było pierwsze - jajko czy kura, a może kogut? Tego nie wiem ale beztroski rodzic radosny jak botoxem, czerep pociechy wypełnia, ten cymbał brzmiący fałszywie. Jankiela dlatego mało kto pamięta ale Dawida gwiazdę niejeden młody artysta, na rauszu raus jude chlap, upiększy biały mur smutny. Tumany tumanów nieletnich.
Uciekłem od przepychu na obczyźnie ojczystego dusznego. Z Thảo Điền do An Phú ruszam. Tu współpracę owocną z kolei z Korei kolegą podjąłem.
Jest to jednak odmiana jakaś od przaśnej Wietnamu gawiedzi; czerstwych rodaków potomków. Belfer jestem, nie niańka.

Z innych nowości to novosti głównie, bo z Mui Ne piszę i Rosjanie nie zawiedli. (patrz wpis z 26/7/13)
Stary niedźwiedź mocno śpi, 36 w cieniu..żeby go nie drażnić, co by swoją kosmatą łapą nie zrobił ze mnie kremu a'la Krym, dałem się porwać na południowy zachód od Phan Thiết - do Tiến Thành. Zobaczyłem niezrozumiały dla mnie, w ryczącym Wietnamie, świat opustoszały. Zapomnianych kurortów cmentarzysko bezkresne. Za dolarów pietnaście spędzę noc nad samym morzem. Ucichł naród wrzeszczący, zamilkł drugi chlejący. Powitały mnie gwiazdy..liczne, nieme, przyjazne.
Omijajcie z daleka Saigon i wietnamskie republiki rosyjskie, dlatego...

...że pewien nie jestem czy Wietnam jest destynacją, co z determinacją odwiedzić trza.
Kraj w litery kształcie "s"pecjalny jest jak panna wiejska na wydaniu szczerbata.
Cuchnie z gęby, Mekongu szlamem pluje. Leonardo Caprio di tutti Capri buziaka nie bardzo chce dać w gębę ryżą. Ryżowych pól tapetą, zadusiła baba wszystko co miała w sobie piękne. Sprzedaje w Photoshopie selfies obrobione. Takie brzydactwo wiecznie podjudzone, gderliwe, małe, zawsze niepocieszone.
Wydziera ci się w ucho megafonem przepalonego starucha co kalendarz skutecznie skopal roku siedemdziesiątego wieku dwudziestego.
- Gdzie z tym jadem do samolotu, pchasz się ropucho obrażona?!
Sam lecę do Malezji.
Georgetown, Penang.

Tuesday, December 31, 2013

Przekrój - Wystawa 3/1/14 - Zapraszam!

zbyszek dąbrowski
urodzony w Warszawie.
rocznik 82'
student PJWSTK, ASP, Universidad de Granada (Bellas Artes)
członek grupy artystycznej Kapie Ci z Pędzla

wystawy: Art Fair - Luxe Art Museum (grupowa), Singapur (2013); Bank Art Fair (grupowa), Hong Kong (2013); wystawa grupy Kapie Ci z Pędzla, Mui Ne, Wietnam (2013); Kidz with Guns (indywidualna), Warszawa (2010); Zapach Zahtaru (indywidualna), Warszawa (2010); Warszawa nad Kamienną (grupowa), Ostrowiec Świętokrzyski (2008)

podróżuje, pisze, maluje...
szuka mecenasa (nie prawnika).