Od Terespola, miasta na Wschodzie, powraca sfora tych, którzy do
stracenia wiele nie mają. Duma przodków gdzieś czarną ziemnią na
kartoflisku przysypana. Tradycję ryby leszczowe w bużańskim mule
podgryzają. Córy i synowie wiejskiej krwawicy, marnotrawni na stolicę
żwawiej ruszą niż radzieccy pionierzy w sierpniu, czterdzieści cztery.
Myślę o tym wszystkim z Glinek, ulicą Kościuszkowców wracając. Dochodzę do Czecha.
Falochron Parku Sobieskiego Tsunami zatrzymać próbuje ale fala domy
Świdermajer już zalała; dobrała się do całej Warszawy i bagnem w Kotlinie
Warszawskiej osiadła.
Te sezonowe susze w grudniu i gdzieś w okolicach pierwszej wiosennej
księżyca pełni, pozwalają po niecce swobodnie się przechadzać.
Ziemia tu cuchnie, sosny usychają.
Pomalujmy więc tę kupę różem z seledynu wesołego alternatywą.
Z drona lotu wygląda to wszystko jak Pańska Skórka kolorowo.
Gałczyński w grobie się przewraca, Tuwima dreszcz po kościach nagich przeszedł.
Czerwone..
a ja już dawno na Stradomskiej.
Ni zmarszczką niskie czoło, ni myślą nieskażone; skalp, przerośnięty
pazur małego palca elegancko przeczesuje, by linię pod garnek zachować.
Zwinnie multitool paznokieć, dentystyczny przegląd złotym zębom zrobi.
Serdelkiem wskazującym, resztę ćwikły z atrybutu, swojej nad Warszawą,
władzy wygrzebie.
O, zielone.
Ze słoickim spokojem, do Złotych, lewym pasem, Tarasów ruszy.
No comments:
Post a Comment