Monday, December 17, 2012

JP na 93% (bo troszkę się boję)

Czasu jak na lekarstwo. Nawet zacząłem się już pakować. Niestety, nadszedł ten moment kiedy muszę wracać.
Lenistwo moje wrodzone, miłe, przyjacielskie pluje mi w ucho, gdy staram się cieszyć egzotycznym posiłkiem, siedząc w portorykańskiej restauracji La Isla, będącą perełką dzielnicy Ballard.

- Ej, Zbyszek, widzę że nie chce Ci się ruszać z tego zgrabnie układającego się pod Twoją pupką, stołka.
Popatrz jak ta, dzięki której tu jesteś, uwija się żwawo za barem. Właśnie wylała na siebie
jungle juice!
Wypij jeden to będzie jej lżej i może coś na ząb typu pastelon z wieprzowina, a może
camarones w tym pysznym czosnkowo - kokosowym sosie?

No tak ale pomimo że 13tego będą mi rwać ósemkę to już myślę o bigosie, pierogach, gołąbkach i nalewkach mojej mamy.

- Hola, a źle Ci w spokojnym Wallingford? Jak za błogo, to może kolejna podróż po południowo –  
  wschodnim Waszyngtonie? Nuży życie z mafią Quesada – Green?

Nie, nie czuje się zmęczony. Nie ogarnia mnie potrzeba powrotu do naszego polskiego raju gdzie zawsze czuję że mam chip on my shoulder (że ktoś chce mi dać w mordę za nic).
Chciałem opowiadać o Stanach ale wiedziałem, że prędzej czy później odbije mi się coś polskie, niestrawne; a to chyba ostatni post z Ameryki.
Może to lęk przed tym, że prawdziwi Polacy, katolicy wyjdą na ulice w dniu, kiedy ja będę starał się przez nie przemknąć. Chcę dotrzeć do mojej enklawy w podwarszawskiej, “rozebranej” przez nowobogackich, dzielnicy. Zremiksują Rotę i zamienią dalekowschodni hit na dzikowschodni "ktoś tam, Polskę zbaw". A co tam, niech sobie kwaczą, maszerują pod banderą jedynego słusznego wodza polskiego sumienia. Tylko błagam, nie róbcie pikiety pod Okęciem, a do Centrum można się dostać nie tylko Żwirki i Wigury. Nie jestem pewien jednak czy ktoś z maszerujących posiada tak zaawansowaną wiedzę, tylu wśród nich Warszawiaków!
Mam nadzieję że same lotnisko też nie będzie zamknięte, bo słyszałem ze jakiś samolot spadł, chcą o tym nakręcić film i port lotniczy im. Fryderyka Chopina z pewnością, doskonale się do tego nadaje. Właśnie! Jakby ktoś nie pamiętał albo mial zamiar zapomnieć, to będzie można sobie zawsze przewinąć i zobaczyć jak spada. Na Gwiazdkę albo na Nowy Rok zamiast Kevina będzie można obejrzeć. Tak, będzie spadał przy różnych okazjach ale najpierw trzeba by zablokować lotnisko w dniu kiedy będę wracał by nakręcić to arcydzieło, w którym nie zagra Marian Opania.

To czemu właściwie wracam, jak blokują?

No bo Polska dla Polaków,
czyli mojej mamy, która parę lat spędziła we Francji, taty, który kręcił filmy polskie, zagraniczne i amerykańskie i do mojego brata, który nigdy nie był w Stanach ale zna kogoś kto byl.

No to chyba ja też, w sensie Lach.

Miewam sen - przychodzi do mnie ten jedyny, słuszny wódz polskich sumień, kopie mnie z całej siły w pisanki i kiedy ja kucam z bólu i nareszcie jesteśmy prawie tego samego wzrostu - on cedzi przez swoje brązowe kikuty – Spieprzaj dziadu!

No więc JP na 93% ... bo troszkę się boję.
Aha, i "spieprzam" na 100% - mam już wykupiony bilet w kolejną, chyba najbardziej dotychczas dla mnie egzotyczną podróż (tam też będę kontynuował zbyslove'a blog pyzaty).
Dzięki mojej prawdziwej polskiej rodzinie, która zaszczepiła we mnie miłość nie tylko do rodaków ale wszelkich istnień ludzkich, chodzących po globie i JSWPS(tak tak, jedynemu słusznemu wodzowi polskich sumień), bo kazał mi spieprzać (że też nie ma sumienia), zadecydowałem że będę podróżował jeszcze przez jakiś czas.

Zapomniałem więc na moment o sielskiej mojej ojczyźnie i wcisnąłem sie w charakterystyczny czerwony Geo Metro bez prawego lusterka, którym pomkneliśmy do Astorii, miejsca które musisz odwiedzić jeśli jesteś prawdziwym Goonie.
Miasto od dwóch stuleci przygląda się rzece Kolumbii jak ta wpada do Pacyfiku. My zdecydowaliśmy się zrobić to samo przez dwa ulewne dni, typowe dla grudniowego Oregonu.
W 1985 północny, specyficzny spokój deszczowej, rybackiej mieściny przerywają strzały, piski opon radiowozów pędzących za czarnym Jeepem rodziny Fratellich. Tak zaczyna się historia Goonies, która przedstawiona na styranych VHSach, rozbudzała moją wyobraźnię na długo przed tym gdy odkryłem że Północny Zachód USA to również grunge, Boeing, Microsoft i najsłynniejsi seryjni mordercy Północnej Ameryki. Tak jak w dobie mojego dzieciństwa nie odstraszały mnie czerwone oczy, które były ceną za oglądanie filmu na nośniku magnetycznym, tak gdy mam 30 lat, wciąż jest symbolem mojej nieposkromionej żądzy podróżowania, odkrywania, spełniania swoich marzeń i przede wszystkim pozostania dzieciakiem.

Dziękuję Ci, Stevenie Spielberg!

Cel naszej podróży, cherlawe, ospałe miasto jakimś cudem potrafi okiełznać dziką Kolumbię, która nie mając delty rozlewa się na szerokości 6, 5km przy samym ujściu do Pacyfiku. Niczym wielką wędkę, zarzuciła Astoria most Astoria - Megler na drugi brzeg. Następnego dnia popędzimy nim by zobaczyć fragment wybrzeża płw Olimpijskiego i skierować sie do Seattle - kresu tegorocznej mojej przygody w Ameryce Północnej.

Ale jeszcze chcę się nacieszyć tym miastem niezwykłym (?)

Wjeżdżamy do zalanego deszczem centrum miasta, czyli suniemy jedną ulicą, która, jak mogłoby być inaczej, nazywa się Columbia River Highway. Louise zaciera zmarźnięte ręce. Zaraz idziemy zjeść, wypić i posłuchać Live Music. Zmęczonych kilkugodzinną jazdą w strugach, nie zaskoczył nas brak jakiegokolwiek życia. Z resztą, kto by sie pętał po zmierzchu w rzęsistym deszczu.
Na schodach ceglanego hotelu, wybudowanego w latach 20tych ubiegłego wieku, spotyka nas dziwny jegomość. Tłuste, przeżedzone włosy opadają na jeszcze tłustszą koszulkę. Nie zwróciłem uwagi ale widocznie wiało i to na tyle mocno że zgubił buty. By jaki podmuch nie przewrócił tego biedaka, odbija się od ściany do ściany, opierając się dzielnie wiejącemu z nad Kolumbii huraganowi. Błagalnie przewracając swoimi nieobecnymi oczami, odsłania garnitur ciemnych jak niebo nad Oregonem zębów. Coś zgubił i nerwowo szuka zguby w majtkach.

- Panie recepcjonisto, ten dżentelmen w korytarzu potrzebuje pomocy, chyba chodzi o toaletę.

Pan recepcjonista macha obojętnie ręką i oferuje nam dwie rzeczy: bielszy uśmiech i klucz do hotelowego pokoju.

Zostawiliśmy bagaże, spragnieni emocji i piwa ruszamy po dawkę najtlajfu. Przy wyjściu wpadamy na kolejnego mieszkańca naszego hotelu. Pani, której szczurza twarz, wytrzeszczone oczy i zęby, które jak się zorientowałem, w Ameryce potrafią bardzo wiele o człowieku powiedzieć, wskazywały na jej romans z metamfetaminą. Nerwowo przebierając krzywymi nogami, jakby uciekajac przed nałogiem, zwróci się do nas:
- To miasto jest shutdown (nieczynne).
Mignęły nam jej farbowane przed laty, połamane włosy i już jej nie było.
Pobiegliśmy schodami w ciemną, deszczową noc, zapominając o dziwnej nieznajomej, której słowa miały okazać się prorocze.
Entuzjazm nasz malał odwrotnie proporcjonalnie do doskwierającego nam głodu i ilości zamkniętych barów. Miasto musiało opustoszeć długo przed naszym przyjazdem.
Prawie straciliśmy nadzieję.
Wodzeni jakimś nieznanym instynktem (może tym samym ktory pchnął Goonies ku przygodzie życia) trafiliśmy do zapyziałej dziury, która szumnie reklamowała się neonem "BAR" nad drzwiami wejściowymi. Kuchnia była zamknięta ale pan z wytatuowanym wokół  nadgarstka różańcem, jak dobrotliwy mnich wskazał nam lokal gdzie za 15 minut skosztowaliśmy barowego jadła i beczkowego piwa. Wychodząc z baru Desdemona, zmęczeni jałowymi, przez większość nocy, poszukiwaniami, myślami byliśmy już w dniu następnym.

I nastał dzień następny. Lało. Z nostalgią spojrzałem na miasto w ten pochmurny dzień, gdzie magia dzieciństwa ustąpiła miejsca ogromnej ilości samochodów i szpecącym krajobraz hangarom, w których port chowa różne towary.
Dwa ważne miejsca na mapie Goonies: muzeum kapitana George'a Flavel'a (lewy dom z wieżyczką), więzienie hrabstwa Clatsop (zaraz na prawo ode mnie)

Dom, w którym spotykamy się z Goonies, zachował swój wygląd poza drobnym szczegółem, jakim jest wielka flaga państwa Izrael, zatknięta u wejścia. Powiewające biel i błękit, wpędzały szare niebo w kompleks jesiennego Oregonu.

Amerykanska flaga troszkę się zwinęła, zmizerniała przy koleżance powiewającej pełną piersią.

Astoria płakała, wzruszona gdy przybywaliśmy, pogrążona w smutku, łkała gdy odjeżdżaliśmy w pokrytą mgłą dal płw Olimpijskiego.

Cannon Beach odłożyliśmy na przyszły rok.

Nie napatrzyłem się na Góry Olimpijskie, Waszyngton zasłonił je ścianą wody i chmur.
Pamiętam jak w dokumencie Douge'a Pray'a z 1996r. - Hype, ktoś określił miasto Aberdeen jako shithole. Gdy wjeżdżaliśmy do Cosmopolis, które jest niejako przedmieściem tego pierwszego, pomyślałem że jestem w najgorszej dziurze jaką widziałem w USA. Myliłem się. Aberdeen jest jeszcze gorsze.

Czy to dlatego, że znajdowało się na półmetku naszej podróży powrotnej, czy może dlatego że lało jeszcze bardziej niż mogliśmy sobie do tego czasu to wyobrazić - zahaczyliśmy o  Aberdeen by poszperać w Goodwill.
Spotkałem ludzi, o których mówił Bill Hicks. Ewolucja tu nie dotarła. Niskie czoła, brak przeciwstawnego kciuka, flanelowe koszule, nadwaga a'la Michelin i sierść na języku. Tak, tylko wyciągnąć kamerę i staż w National Geographic gwarantowany.
Mając do wyboru koszulę flanelową albo koszulę flanelową, zdecydowalem sie wybrac koszulę flanelową.
Gdy tak przebieram w morzu flaneli, czuje na sobie wzrok, oczywiście ten ewolucyjnie przysłonięty przez niskie czoło.
O co chodzi, przecież nie mam bananów w kieszeni? Nie mam nic, z czym dałbyś sobie radę bez przeciwstawnego kciuka, gagatku.
Aaa, mam spojrzeć na Twoją dziewczynę, byś poczuł się zazdrosny. Nie, nie sprowokujesz mnie - ona nie ma zębów!
Tak więc zakończyłem odzieżowe połowy.
Przedzierając się przez rodzinę matrioszek, których cztery wyskoczyły jedna z kolejnej, wkroczyłem w niezliczone rzędy niebezpieczne. Prawdziwa dżungla, której bywalców ogarnęła orgia zakupów rzeczy używanych. Dotarłem do Louise. O nie, dała się wciągnąć w bagno staników za 5 dolarów sztuka! Masz Ci, babo stanik. Wyciągam Louise, za wsiaż jej kręcony.

Udało się, na zewnątrz słońce. W końcu i na koniec. To ono towarzyszyło mi, jeszcze wtedy gdy samolot wzniósł mnie ponad Seattle, gdzie jak wierzyłem, Louise Green stała oparta o czerwone Geo Metro bez prawego lusterka. Patrzyła w stronę Airbusa Delty, który zabrał mnie do Amsterdamu. Ja machałem i pewnie ona też.

***
Narazie koniec Ameryki ale wierzę, że niedługo będę znów drażnił Andy'go, oglądał kolorowe ptaki i sączył IPA.
Z Louise widzę się już 30 stycznia w Ho Chi Minh City (Saigon), gdzie mam zamiar kontynuować zbyslove blog pyzaty.
Nie chciałbym też pozostać bezczynny przez te parę tygodni, które spędzę w słonecznej i radosnej Polsce ale..
o tym w następnym poście.
Dziękuję wszystkim, którzy czytali i czytują.
Idę sobie.
Zbyszek

Tuesday, December 4, 2012

Belfair/Jemy ostrygi, jesteśmy biedni.



Polska jest jak Ameryka ale..nie ma kolibrów.
Baring jest pod znakiem czupurnych Stellar Jays, Belfair, o którym jeszcze nie pisałem pod egidą Czapli Modrej, a Seattle to królestwo maleńkich kolibrów.

Wczoraj przeprowadziłem się do domu Michelle, gdzie podczas jej nieobecności, w zespół z jej dziećmi zajmę się typowym dla dzielnicy Wellington, domostwem. Wellington to mniej przepyszna wersja Queen Anne; bardziej dostępna dla ludzi, którzy chcą zasmakować atmosfery Seattle. Tu Dave Matthews robił zakupy w QFC, tym samym, do którego, pewnego dnia, pod koniec ubiegłego wieku, Kurt Cobain podwiózł Layne'a Staley'a.

Ciepłe, suche łóżko, z którego właśnie się zwlokłem. Napalone w kominku. Gram na ukulele, mimo że nie potrafię.
Żyć nie umierać.
Mam nadzieję że tak pozostanie do połowy grudnia, kiedy wracam do Europy.
Może napiszę coś więcej o dzielnicy.
Rozlałem się w fotelu i patrzę na te troszkę większe trzmiele z piórami, jak długimi rurkami operują przy plastikowych kwiatach, gdzie woda z cukrem w listopadzie to nektar z rajskiego ogrodu.




Telefon.

- Zeepee, pakuj się. Jedziemy do Belfair. Praca. Będę za pół godziny.

Downtown. Wjeżdżamy na prom. Pachnie morzem i spalinami – zapach tożsamy z moimi strachem i respektem przed oceanem, który spieniony turbinami stalowego kolosa, w niczym nie przypomina idylli z egzotycznych pocztówek. Wilgoć, wszechobecna wilgoć - wszędzie pachnie inaczej. Na naszej małej, quasi mieszkalnej łodzi, miesza setki różnych substancji, które służą do konserwacji jednostki , powoduje ferie zapachów nie do zniesienia. Mdli mnie jak o tym myślę, smród najobrzydliwszej, chemicznej wilgoci, wrzynał się w drewnianą łajbę, przesycając nietylko drewno ale żywność, odzież..moje zatoki. Skapitulowały na dwa miesiące. Teraz siedziałem szczęśliwy, chociaż szkoda strzelającego w kominku ognia. Z wilgotnej łodzi przesiadłem się na wilgotny prom i mogę w końcu oddychać. Boże! Jak te podszyte morzem spaliny pięknie pachną.
Przez godzinę gapię się na nudnych kibiców Seattle Sounders, rozpasali się po całym pokładzie. Nawet tu widać że nie lubią odstępu od normy. Nerwowe uśmiechy na facjatach setek klonów w zielonych, szeleszczących koszulkach.
Grubawe dzieci niemrawo machają oczojebnymi chorągiewkami z napisem “Sounders FC”.
Rozdziawiły japy, zmęczone mrużą oczy a ja lubię udawać że autohipnotyzują się seledynowymi proporczykami, którymi automatycznie wachlują jak mechaniczne, blade lalki.
Po dość monotonnej podróży po zamglonym Puget Sound, wytaczamy kabrioleta w Bremerton.
Przejeżdżamy przez miasto znane z tego, że jest portem marynarki wojennej. Pędząc w cieniu ogromnych lotniskowców, kierujemy się w stronę Belfair – tam kończy się Hood Canal, a zaczyna moja mordęga z trzeźwym Andym.
Dziś jeszcze odpoczniemy.
Jest wieczór. Hipis zasiada przed telewizorem, buja się w oparach marihuany. Skręt pozwala mu uodpornić się na brak whiskey i nadmiar słów, bez sensu płynących z ust Leo – Meksykanina pracującego z nami.
Leo to alkoholik i narkoman – pije 12 puszek Bud Light'a w ciągu 12 godzin działalności jego dziennej. Gdy trzeba pracować, wciągnie kreskę, wątpliwej jakości kokainy. Nieważne że ma czerwone oczy i prawie wciąż zęby własne ma – ruszy do pracy dziarski latynos, z woskową twarzą, tęgim oddechem i narkotyczną energią przybija gwoździe Adonis z Jalisco.
Po koncertowej nocy, gdy jako gość loży honorowej miałem okazję posłuchać chóru wturujących sobie chrapaniem, tenorów: amerykańskiego i meksykańskiego, rano wymykam się ukradkiem na codzienny bieg. Taki urok domu gdzie ściany mają grubość serwetki. Docenię artystów i klasnę drzwiami lodówki, z której wyciągnę butelkę zimnej wody. Mam jeszcze godzinę zanim jeden upora się ze swoim kacem, spowodowanym nadmiarem alkoholu a drugi zaleczy migrenę spowodowaną zupełnym jego brakiem.
Na zewnątrz mgła przykryła pazur oceanu, który tak głęboko wdziera się w ląd, że gdyby dosięgnął Port Orchard to wydarłby ten skrawek ziemi, tworząc kolejną z licznych wysp Puget Sound.
Przyglądam się budzącemu Hood Canal, na straży którego stoją Great Blue Herons, dostojne Czaple Modre strzegące snu miejsca, które codziennie budzimy młotkami, piłami i wyprowadzaniem Andy'go z równowagi.


Oh, well, to może ja już pobiegnę.
Skręcam w Elfendhal Pass, truchtam wąwozem wrzynającym się ostro w otaczające wzgórza, porośnięte mrocznym deszczowym lasem. Razem ze mną biegnie strumyk Stimson Creek. Mam wrażenie, że to ja jestem szybszy i aż trudno uwierzyć że ta mizerna struga mogła przez wieki wyrzeźbić tak imponujący jar. Płynące na swoją niechybną śmierć, dające życie nowemu pokoleniu, łososie Coho “przecinają” meandrujący ciek, który powoli staje się widocznym ich cmentarzyskiem.
W górę Stimson Creek biegnę żegnając się z nimi, patrząc jak nieuchronnie zwiększa się z dnia na dzień ilość tych, których “wyrzuciło na zakręcie”. Na niewinnych, piaszczystych wysepkach dogorywają, poruszając miarowo ale coraz wolniej skrzelami. Pragnienie. Nie wody lecz tlenu.



W dół strumienia biegnę juz razem z rybią dziatwą; ich przeznaczeniem jest oddalony o kilka mil ocean, dla mnie zagubiony na jego brzegu dom, w którym czekają na mnie amerykański alkoholik i meksykański narkoman. 



Pośród oparów cuchnących skarpet, spleśniałego na pleśniejącym dywanie jedzenia i wyziewów, zmęczonych używkami, ludzkich ciał znajduję dwóch mężczyzn dla których środowisko to jest tak naturalne jak dla łososi potok Stimson Creek.
Leo leżący na kanapie, wita mnie uśmiechem swoim ciemnym jak jego czarne, kręcone zęby. Napuchnięta i czerwona, niczym dojrzaly pomidor, facjata cieszy się na mój widok i na myśl że w ogromnej amerykańskiej lodówce jest jeszcze kilka sześciopaków Bud Light'a.
Andy miota się, szukając swoich roboczych mokasynów. Upstrzone kiczowatymi rysunkami drinków ze słomką bokserki - taki sztandar człowieka, który nie pije alkoholu, wystają jak spadochron z przymałych spodni.
Przyduże skarpety, o które właśnie sie podtknął, zasłaniają nieobcinane od miesięcy żółte paznokcie.
Znalazł w końcu buty.
Teraz wyciera ręce w sweter, bo przecież nie można pracować brudnymi rekami.

Spoglądam przez okno. Odpływ. Ocean na kilka chwil odkrywa swoje skarby.

- No Zeepee, podaj mi młotek i idź nazbieraj ostryg.
  Trzeba przecież coś zjeść!