Sunday, May 5, 2013

Слобода

Maj. Czekam deszczu. Lecz ten jest jak amerykańskie filmy. Zapowiada się interesująco, kończy się głupawo i zbyt wcześnie. Jakiś tłum klaszcze (Wietnamczycy), ktoś roni łzę (ja), nie ze wzruszenia bynajmniej tylko przykro mi, bo miał spaść. Rozczarowany jestem; zupełnie jak z miejsca, w którym mieszkam. Teraz łza w płacz się zamieni. Codziennie rano próbuję wydostać się z tego rajskiego więzienia, gdzie klucz dzierży wietnamska lil' mama. Jestem spóźniony żeby rzucić parę pereł przed wieprze - tuczniki bogate azjatyckie (patrz poprzedni post). Niewiasta drobna, przerażająca, klapki wsuwa z namaszczeniem na stopy sinoblade swe. Moje wciąż bose, bo obuwie które pragnę przywdziać, spodobało się ośmiu psom. Przymierzają teraz w różnych częściach ogrodu. To już nie pierwszy raz gdy będę nie na czas. Po pracy na omlet ochotę mam - tu pojawia się dylemat: mogę liczyć że, lil' mama na minut pięć opuści swą świątynię by zakupić flaka w sklepie obok. Zdarza się to jedynie wtedy gdy nie jestem głodny. Pozostaje zgodzić się by omlet, który jeszcze z dzieciństwa pamiętam, że to twór płaski, w woku usypać niczym kopiec. Jak to przerzucić na drugą stronę? Tu milusińska nasza usuwa się w cień swego słomkowego kapelusza; rozkłada ręce - rób co chcesz w tym woku. Sloboda!
Spociłem się przy omlecie orientalnym. Może by zatem zrobić pranie? Bielizna, jak sądziłem, to tylko kawałek materiału do którego stosunek sentymentalny mają jedynie Japończycy. Otóż nie. Wszystko wydaje się normalne. Made in China i metka też jest, natomiast nie wsadzisz znoszonej do pralki. Dlaczego? Bo nie (ale z uśmiechem). Popatrz, tam jest miska (z uśmiechem). Ja się nie śmieję. Tak samo wtedy, gdy nie mogłem wyjść z własnego pokoju, bo drzwi zastawiła ekipa filmowa. Tak po złości chyba, bo zaprotestowałem gdy pchali się do środka. Nie że nie lubię gości, tylko w majtkach samych byłem. Wylewać żale mógłbym dalej ale komputera brak, szkoda mi kartki.
Wyprowadzamy się.
Nie szkoda mi basenu, z którego od jakiegoś czasu korzystać nam nie wolno. Nie wylewam nad nim łez i tak pełen wody.
Wylałem siódme poty by wnieść walizkę na czwarte piętro domu, w którym jak się zarzekam, wytrzymam do sierpnia. Jest taras i balkon też jest.. no i Danny, Wietnamczyk, co biegle po angielsku i dławi się językiem w języku swym. Dom wcale nieźle wyposażony więc. Piąte piętro. Taras. Czuję zapach ryby. Ignacio upiekł wczoraj trzy. Zapach który nocą łechtał nozdrza, dziś zmieszany z wczorajszym winem rozlanym po podłodze i moich trzewiach, dziś przepędza mnie jeszcze wyżej. Szóste piętro. Balkon. Gapię się na przeszywane piorunami niebo. Zachodzące słońce ma ten sam kolor co facjata spojonego tanim piwem autochtona.
Dziecko sąsiadów wydziera paszczę. Może to kolka, wyżyna się ząb? Godzin temu kilka wtórowało mu prosię. Tu sprawa szła o życie. Dość szybko szła. Fakt że człowiek i świnia dzielą kod DNA w 98 procentach, dziś nabrał dla mnie sensu.
Idę spać.
Siódmego piętra nie ma.
       
                               ***

Zdjęcie, które wykonałem w prezencie dla sąsiadów.