“Jestem na końcu świata” - myślę sobie. Ile razy wypowiadałem głośno, szeptem lub w głowie to zdanie – nie wiem. Widzę siebie w miejscach, gdzie nagle do mnie dociera – moze dalej nie doszedł już nikt? Nie chodzi bynajmniej o to, że odkrywam Amerykę (chociaż w pewnym sensie, tak właśnie jest).
Koniec świata – to to wszystko co tak różne od tego co wyniosłem z domu w Aninie, od przyjaciół którzy są dla mnie promykami, przedzierającymi się przez nieprzyjazne chmury gęste, polskiej, nieprostej rzeczywistości. Jestem tu sam, biedny/bogaty Polak, Polish, Polack, Polaco. Nieszczęśliwy, odległością osierocony, brakiem bliskich skrępowany, bogactwem zmysłów przesycony, którym tak bardzo chcę podzielić się z kimś, czyje nazwisko kończy się zazwyczaj na “-ski”. Szczęśliwy z dala od śmierdzących, mieszaniną potu, tytoniu, alkoholu i ekstrementów Ikarusow MZA..pancernych tramwajów, które stają się puapką dla pasażera osaczonego przez młodocianych wyrostków, skazanego na obojętność anonimowych, nieobecnych posiadaczy pup, polerujących siedzenia. Koniec świata to nieobecność jednych i drugich.
Uświadamiam sobie że to ekstremum gdy zatrzymuje się na chwilę, czy to spozierając przestraszony w przerażającą paszcze oceanu, tak zachłannie strzegącego wysp Aranu, czy to płynąć na rozklekotanej barce po czerni Lough Swilly, zerkając na Granadę z cygańskich wzgórz Sacramonte. Tak jest też tu, w Baring, , u podnóża surowej góry o tej samej nazwie co kilka domów zagubionych w gęstej puszczy nad rzeką Skykomish. Nie śpię od 2ej, jest już 8ma, gapie się na Stellar Jays zachłannie bijące się o fistaszki, pestki słonecznika i inne przysmaki, na które łaszą się również ciekawskie chipmonks.
Na zawilgotniałej wykładzinie leży album Century, którego zdjęcia przedstawiające cały wiek , mnie zaledwie skradły 3 godziny tej bezsennej, bezlitosnej nocy. Słyszę mój zegarek .. kwintesencja ciszy, ciszy, którą pragnę by przerwał ktoś znad Wisły lub Warty. Czasomierz (wy)tyka mi momenty, które powinienem spędzić z nimi w miejscu tym, w cieniu Gór Kaskadowych ukrytym. Żeby tak Wisła i Warta wpływały do Skykomish!
Widzę że Andy się wierci, to oznacza tylko jedno, zaraz jedziemy do pracy..
Koniec świata – to to wszystko co tak różne od tego co wyniosłem z domu w Aninie, od przyjaciół którzy są dla mnie promykami, przedzierającymi się przez nieprzyjazne chmury gęste, polskiej, nieprostej rzeczywistości. Jestem tu sam, biedny/bogaty Polak, Polish, Polack, Polaco. Nieszczęśliwy, odległością osierocony, brakiem bliskich skrępowany, bogactwem zmysłów przesycony, którym tak bardzo chcę podzielić się z kimś, czyje nazwisko kończy się zazwyczaj na “-ski”. Szczęśliwy z dala od śmierdzących, mieszaniną potu, tytoniu, alkoholu i ekstrementów Ikarusow MZA..pancernych tramwajów, które stają się puapką dla pasażera osaczonego przez młodocianych wyrostków, skazanego na obojętność anonimowych, nieobecnych posiadaczy pup, polerujących siedzenia. Koniec świata to nieobecność jednych i drugich.
Uświadamiam sobie że to ekstremum gdy zatrzymuje się na chwilę, czy to spozierając przestraszony w przerażającą paszcze oceanu, tak zachłannie strzegącego wysp Aranu, czy to płynąć na rozklekotanej barce po czerni Lough Swilly, zerkając na Granadę z cygańskich wzgórz Sacramonte. Tak jest też tu, w Baring, , u podnóża surowej góry o tej samej nazwie co kilka domów zagubionych w gęstej puszczy nad rzeką Skykomish. Nie śpię od 2ej, jest już 8ma, gapie się na Stellar Jays zachłannie bijące się o fistaszki, pestki słonecznika i inne przysmaki, na które łaszą się również ciekawskie chipmonks.
Na zawilgotniałej wykładzinie leży album Century, którego zdjęcia przedstawiające cały wiek , mnie zaledwie skradły 3 godziny tej bezsennej, bezlitosnej nocy. Słyszę mój zegarek .. kwintesencja ciszy, ciszy, którą pragnę by przerwał ktoś znad Wisły lub Warty. Czasomierz (wy)tyka mi momenty, które powinienem spędzić z nimi w miejscu tym, w cieniu Gór Kaskadowych ukrytym. Żeby tak Wisła i Warta wpływały do Skykomish!
Widzę że Andy się wierci, to oznacza tylko jedno, zaraz jedziemy do pracy..
Andy |
Andy i Leo |
- Podaj mi quick square, szybko! - wydziera się Andy. - Gdzie jest, kurwa, mój ołówek stolarski?! Gdzie jest kur...
- Tu jest, Andy. - Podaję mu narzędzie ważniejsze niz udarowe wiertarki Maqity czy masywne piły Skilsaw,warte setki dolarów.
- Tak! Tak ! - pokrzykuje hipis, wybierając obfity pot z czoła pamiętającego czasy Woodstock – Tak to ma wyglądać, Zeepee!
Przyglądam się doskonałej amerykańskiej kuchni, która jeszcze przed paroma dniami była tylko stertą desek, śrubek i gwoździ.
Zastanawiam się jak ten zamroczony alkoholem, wiecznie niedosypiający obywatel Hyde, staje się Jekyllem, majstrem znanym w całym Seattle, chwalonym za swój profesjonalizm przez rzeszę zadowlonych zleceniodawców (łącznie z byłą żoną).
- Hej, Zeepee, przełącz stacje, mam już dość klasycznego rocka!
Surfuję z jednej fali na drugą. Country..nie. Muzyka klasyczna..też nie bardzo. R'n'B..o nie, Andy, tego ja z kolei nie dam rady na kacu. Co to? Techno, Drum n Bass..nie na pewno nie będziesz tego chciał, mój hipisie. A właśnie, że tak!
- Zeepee, lata 80te, to był Rave..wciągałem MDMA i tańczyłem do białego rana.
Ach te czasy!
Kiedyś narkotyki były tanie i dobre..zobacz co się porobiło.
A benzyna..w sezonie mogłem co tydzień płynąć na San Juan Islands i z powrotem.
Teraz żeby dostać się do Hood Canal musiałbym zapłacić ze 300$ za paliwo..i to w jedną stronę!
Słuchając, z jaką łatwością mój majster zatacza się z parkietów lat 80tych, do wysp San Juan, potykając się przy tym o drogie narkotyki, wlewając w siebie whisky a w swoją łódź benzyne wartą 4 dolary za galon, nie mogłem wiedzieć że za parę dni ten niezwykły gawędziarz zamilknie, by po dzień dzisiejszy wyjątkowo oszczędnie korzystać ze swoich strun głosowych.
Andy'go policja zatrzymała, gdy na podwójnym gazie, bez świateł, zawracał na drodze, gdzie na zakaz takiego manewru wskazywał znak, przy którym tamtej nocy, miał kaprys stanąć policyjny radiowóz. Funkcjonariusz drogówki już za parę chwil miał zabrać prawo jazdy kierowcy żółtego kabrioleta. Zanim jednak to się stało, Andy prawie całkiem wytrzeźwiał, zdając sobie sprawę, że to już któreś z kolei DUI (jazda pod wpływem) i najprościej rzecz ujmując – ma przesrane.
Nie straszna mu Suma wszystkich strachów Toma Clancy'ego , którą się teraz zaczytuje. Boi się Andy więzienia. Tak, odsiadka jest jak najbardziej realna. Możesz wypić 4 drinki w stanie Waszyngton i wciąż wsiąść za kierownicę, natomiast 4 razy zatrzymanie za to same wykroczenie, to już nie przelewki. Policja tu stanowi prawo, to nie nasi “harcerze”, którzy uciekają na widok bardziej krewkich miłośników piłki nożnej. Andy zna panów w niebieskich koszulach aż za dobrze. Wyrzucił butelki, założył okulary, barowe neony zamienił na światło lampki nocnej, przy której czyta..czyta i czeka.
Niewidzialna obrożę, schowaną pod nogawką, założył mu sąd. Trzyma go pod już zupełnie niewidzialna ale jak najbardziej realna smyczą, by w odpowiednim momencie szarpnąć. Koszmar zamieni się w rzeczywistość – hipis na jakies 6 miesięcy będzie miał przymusowe wakacje, gdzie jego towarzysze to zupełnie nie dzieci - kwiaty.
Dziwny kraj USA – czy to Republikanie czy Demokraci wszyscy trąbią o wolności. Ona gdzieś tu musi być, a ja powinienem chyba pożyczyć okulary od Andy'ego bo jeszcze jej nie dostrzegłem. Miałem nadzieję że opowiedzą mi o niej troszkę wiecej Indianie, zapędzeni jak zwierzęta do mikroskopijnych rezerwatów ale z naszej wyprawy do Montany nici.
Cenę tej wolności poczułem 7 lat temu, spacerując z Eatons Neck do Asharoken na Long Island.
Podziwiając Atlantyk z wydm wąskiego przesmyku między dwiema miejscowościami, zatrzymany zostałem przez policję hrabstwa Suffolk. Policjant poinformowal mnie że jestem jak najbardziej wolny żeby podróżować przez wąską gardziel taksówką bądź samochodem. Nie wypada spacerować w miejscu gdzie nikt nie spaceruje, bo to jest dziwne, a ludzie boją się odstępstw od normy. Spytałem czy jest to niezgodne z prawem. Nie, oczywiście, że nie ale lepiej wziąć taksówkę. Hmm. Ale czy..Nie nie, lepiej taksowka. Chciałem tylko..Taksówka! … Taksówka, taksówka. A jak masz na imię, synu? Zbyszek, panie amerykańska władzo. O, to z pewnością arabskie imię.
A wszyscy Arabowie to terroryści, bo każdy pijak to złodziej!
- Tu jest, Andy. - Podaję mu narzędzie ważniejsze niz udarowe wiertarki Maqity czy masywne piły Skilsaw,warte setki dolarów.
- Tak! Tak ! - pokrzykuje hipis, wybierając obfity pot z czoła pamiętającego czasy Woodstock – Tak to ma wyglądać, Zeepee!
Przyglądam się doskonałej amerykańskiej kuchni, która jeszcze przed paroma dniami była tylko stertą desek, śrubek i gwoździ.
Zastanawiam się jak ten zamroczony alkoholem, wiecznie niedosypiający obywatel Hyde, staje się Jekyllem, majstrem znanym w całym Seattle, chwalonym za swój profesjonalizm przez rzeszę zadowlonych zleceniodawców (łącznie z byłą żoną).
- Hej, Zeepee, przełącz stacje, mam już dość klasycznego rocka!
Surfuję z jednej fali na drugą. Country..nie. Muzyka klasyczna..też nie bardzo. R'n'B..o nie, Andy, tego ja z kolei nie dam rady na kacu. Co to? Techno, Drum n Bass..nie na pewno nie będziesz tego chciał, mój hipisie. A właśnie, że tak!
- Zeepee, lata 80te, to był Rave..wciągałem MDMA i tańczyłem do białego rana.
Ach te czasy!
Kiedyś narkotyki były tanie i dobre..zobacz co się porobiło.
A benzyna..w sezonie mogłem co tydzień płynąć na San Juan Islands i z powrotem.
Teraz żeby dostać się do Hood Canal musiałbym zapłacić ze 300$ za paliwo..i to w jedną stronę!
Słuchając, z jaką łatwością mój majster zatacza się z parkietów lat 80tych, do wysp San Juan, potykając się przy tym o drogie narkotyki, wlewając w siebie whisky a w swoją łódź benzyne wartą 4 dolary za galon, nie mogłem wiedzieć że za parę dni ten niezwykły gawędziarz zamilknie, by po dzień dzisiejszy wyjątkowo oszczędnie korzystać ze swoich strun głosowych.
Andy'go policja zatrzymała, gdy na podwójnym gazie, bez świateł, zawracał na drodze, gdzie na zakaz takiego manewru wskazywał znak, przy którym tamtej nocy, miał kaprys stanąć policyjny radiowóz. Funkcjonariusz drogówki już za parę chwil miał zabrać prawo jazdy kierowcy żółtego kabrioleta. Zanim jednak to się stało, Andy prawie całkiem wytrzeźwiał, zdając sobie sprawę, że to już któreś z kolei DUI (jazda pod wpływem) i najprościej rzecz ujmując – ma przesrane.
Nie straszna mu Suma wszystkich strachów Toma Clancy'ego , którą się teraz zaczytuje. Boi się Andy więzienia. Tak, odsiadka jest jak najbardziej realna. Możesz wypić 4 drinki w stanie Waszyngton i wciąż wsiąść za kierownicę, natomiast 4 razy zatrzymanie za to same wykroczenie, to już nie przelewki. Policja tu stanowi prawo, to nie nasi “harcerze”, którzy uciekają na widok bardziej krewkich miłośników piłki nożnej. Andy zna panów w niebieskich koszulach aż za dobrze. Wyrzucił butelki, założył okulary, barowe neony zamienił na światło lampki nocnej, przy której czyta..czyta i czeka.
Niewidzialna obrożę, schowaną pod nogawką, założył mu sąd. Trzyma go pod już zupełnie niewidzialna ale jak najbardziej realna smyczą, by w odpowiednim momencie szarpnąć. Koszmar zamieni się w rzeczywistość – hipis na jakies 6 miesięcy będzie miał przymusowe wakacje, gdzie jego towarzysze to zupełnie nie dzieci - kwiaty.
Dziwny kraj USA – czy to Republikanie czy Demokraci wszyscy trąbią o wolności. Ona gdzieś tu musi być, a ja powinienem chyba pożyczyć okulary od Andy'ego bo jeszcze jej nie dostrzegłem. Miałem nadzieję że opowiedzą mi o niej troszkę wiecej Indianie, zapędzeni jak zwierzęta do mikroskopijnych rezerwatów ale z naszej wyprawy do Montany nici.
Cenę tej wolności poczułem 7 lat temu, spacerując z Eatons Neck do Asharoken na Long Island.
Podziwiając Atlantyk z wydm wąskiego przesmyku między dwiema miejscowościami, zatrzymany zostałem przez policję hrabstwa Suffolk. Policjant poinformowal mnie że jestem jak najbardziej wolny żeby podróżować przez wąską gardziel taksówką bądź samochodem. Nie wypada spacerować w miejscu gdzie nikt nie spaceruje, bo to jest dziwne, a ludzie boją się odstępstw od normy. Spytałem czy jest to niezgodne z prawem. Nie, oczywiście, że nie ale lepiej wziąć taksówkę. Hmm. Ale czy..Nie nie, lepiej taksowka. Chciałem tylko..Taksówka! … Taksówka, taksówka. A jak masz na imię, synu? Zbyszek, panie amerykańska władzo. O, to z pewnością arabskie imię.
A wszyscy Arabowie to terroryści, bo każdy pijak to złodziej!
Na przykładzie Andy'go oraz ludzi, którzy tak jak on przesiadują w Dive Barach (bary dla utracjuszy, nurków, którzy gwałtownie kierują się w strone dna) można zaobserwować pewną zależność. Panstwo po cichu zgadza się by jego obywatele intoksykowali się na różne sposoby – wolność, panie! Na rauszu
przybywa animuszu, czemu więc nie zrobić wyścigu po autostradzie kradzionym samochodem albo zafundować żonie darmowy makijaż pod okiem. Mamy cię, bratku! Rano ciężka głowa i ciężkie przebudzenie na zimnej posadzce w zimnej celi. Zinstytucjonalizowaliśmy twoją wolność, ofiarujemy ci w zamian pokaźną kolekcję Twoich mugshotów, piękny pomarańczowy kombinezonik, biżuterię na kostce.
Nie ma na świecie kraju, w którym byłoby tylu więźniów przypadających na ilość mieszkańców.
Gdy dodamy do tego ludzi, którzy są na zwolnieniach, przepustkach lub w jakikolwiek sposób uzależnieni od państwa, okaże się, że na trzydziestu Amerykanów znajdzie się jeden, którego wolność jest ograniczona czy może powinienem powiedzieć jest wolnością w stylu amerykańskim.
Taka ilość mieszkańców zza krat musi wzbudzać strach w tych, którzy znajdują się po drugiej ich stronie. Zawsze fajnie jest zadzwonić po policję, a tak na wszelki wypadek, nawet jak nic się nie dzieje, bo przecież zawsze zadziać się może.
Przekonałem się o tym na własnej skórze przy okazji otwarcia nowego biura, którego wygodną część od paru tygodni zajmuje Michelle. Niezwykła moda dla chłopaka z “płaskiej” Warszawy, przez którą przepływa jedna rzeka i to bez żadnych wariactw, kazała mi wyjąć aparat i stanąć na dachu pływającego domu. Zobaczyłem las masztów i wiele jednopiętrowych pływających biurowców, których budynek, na którego szczycie stałem, stanowił integralną część. Westchnąłem, oczarowany pomarańczowym zachodem słońca nad jeziorem Union. Po przeciwnej stronie wypatrzyłem łupinkę, która była łodzią, na której mieszkam.
Do sąsiedniego domu, który okazał się, o dziwo, apartamentowcem, mogłem dostać się, robiąc większy krok, mając pod sobą jakieś 7 – 8 metrów i wodę oddzielającą platformy, na których stawia się pływające struktury.
Na powierzchni wody zanieczyszczenia tworzyły finezyjne kształty o mieniących się w świetle zachodzącego słońca, metalicznych barwach. Pstryk, kolejne zdjęcie.
- Hola, co ty tu robisz?! - wyrwało mnie z moich wzdychań, agresywne pytanie. To sąsiad z apartamentowca, stał teraz na szczycie swojego budynku, jakieś 2 metry ode mnie.
- Zdjęcia robię, psze pana. Piękne widoki, nieprawdaż?
- Jakim prawem się tu znalazłeś?! - kontynuował zirytowany moją obecnością gbur.
- Zostałem zaproszony na otwarcie tego biura, psze pana. O tam, widzi pan ilu gości. Proszę spojrzeć na zdjęcia.
Popatrzył niechętnie na serie fotografii, którą udało mi się stworzyć, zanim zakłucił ten piękny koniec dnia i mój wewnętrzny spokój. Odszedłem w stronę Michelle i reszty zaproszonych, po chwili zapominając o nienajmilszym incydencie.
Nie ma na świecie kraju, w którym byłoby tylu więźniów przypadających na ilość mieszkańców.
Gdy dodamy do tego ludzi, którzy są na zwolnieniach, przepustkach lub w jakikolwiek sposób uzależnieni od państwa, okaże się, że na trzydziestu Amerykanów znajdzie się jeden, którego wolność jest ograniczona czy może powinienem powiedzieć jest wolnością w stylu amerykańskim.
Taka ilość mieszkańców zza krat musi wzbudzać strach w tych, którzy znajdują się po drugiej ich stronie. Zawsze fajnie jest zadzwonić po policję, a tak na wszelki wypadek, nawet jak nic się nie dzieje, bo przecież zawsze zadziać się może.
Przekonałem się o tym na własnej skórze przy okazji otwarcia nowego biura, którego wygodną część od paru tygodni zajmuje Michelle. Niezwykła moda dla chłopaka z “płaskiej” Warszawy, przez którą przepływa jedna rzeka i to bez żadnych wariactw, kazała mi wyjąć aparat i stanąć na dachu pływającego domu. Zobaczyłem las masztów i wiele jednopiętrowych pływających biurowców, których budynek, na którego szczycie stałem, stanowił integralną część. Westchnąłem, oczarowany pomarańczowym zachodem słońca nad jeziorem Union. Po przeciwnej stronie wypatrzyłem łupinkę, która była łodzią, na której mieszkam.
Do sąsiedniego domu, który okazał się, o dziwo, apartamentowcem, mogłem dostać się, robiąc większy krok, mając pod sobą jakieś 7 – 8 metrów i wodę oddzielającą platformy, na których stawia się pływające struktury.
Na powierzchni wody zanieczyszczenia tworzyły finezyjne kształty o mieniących się w świetle zachodzącego słońca, metalicznych barwach. Pstryk, kolejne zdjęcie.
- Hola, co ty tu robisz?! - wyrwało mnie z moich wzdychań, agresywne pytanie. To sąsiad z apartamentowca, stał teraz na szczycie swojego budynku, jakieś 2 metry ode mnie.
- Zdjęcia robię, psze pana. Piękne widoki, nieprawdaż?
- Jakim prawem się tu znalazłeś?! - kontynuował zirytowany moją obecnością gbur.
- Zostałem zaproszony na otwarcie tego biura, psze pana. O tam, widzi pan ilu gości. Proszę spojrzeć na zdjęcia.
Popatrzył niechętnie na serie fotografii, którą udało mi się stworzyć, zanim zakłucił ten piękny koniec dnia i mój wewnętrzny spokój. Odszedłem w stronę Michelle i reszty zaproszonych, po chwili zapominając o nienajmilszym incydencie.
wspomniane zdjęcia |
Próbując rozmaitych potraw, odpowiadając na pytania różnych gości, zaskoczonych moim egzotycznym imieniem, poczułem nagle że ktoś wytyka mnie palcem. Podniosłem głowę z nad plastikowego talerza i zobaczyłem jak jeden z współpracowników Michelle, wskazuje mnie dwóm policjantom.
Zbladłem.
Okazało się że padalec, który wypełzł z wody by po chwili obsobaczyć mnie na szczycie apartamentowca, wezwał policję, jak wcześniej wspomniałem, tak na wszelki wypadek. Zawsze z fotografa i piewcy piękna miasta Seattle mogłem przeistoczyć się w podłego włamywacza.
Po krótkich wyjaśnieniach, panowie amerykańska władza odeszli. Nikt nic nie powiedział, jakby nic się nie zdarzyło.
Pozostał jedynie niesmak, nie po poczęstunku bynajmniej, na ten nie mogłem narzekać.
Ameryka, panie!
***
Wszystkim, którzy śledzą moje niekonsekwentnie prowadzone zapiski z pobytu w stanie Waszyngton, serdeczne dzięki. Dostałem wiele miłych słów na ich temat. Swoją nierzetelność mogę jedynie tłumaczyć pracą z nieobliczalnym Andym, która po jego zerwaniu z piciem zamieniła się w wielogodzinny, codzienny mozoł. Praca, sen, praca, sen i zapomnialem o tym innym slowie na “p”.
Pozdrawiam serdecznie Lily. Nie mieliśmy okazji poznac się osobiście – jest mi miło, że podobają Ci się te krótkie moje posty na zbyslove.blogspot.com – dziękuję!
Z
Okazało się że padalec, który wypełzł z wody by po chwili obsobaczyć mnie na szczycie apartamentowca, wezwał policję, jak wcześniej wspomniałem, tak na wszelki wypadek. Zawsze z fotografa i piewcy piękna miasta Seattle mogłem przeistoczyć się w podłego włamywacza.
Po krótkich wyjaśnieniach, panowie amerykańska władza odeszli. Nikt nic nie powiedział, jakby nic się nie zdarzyło.
Pozostał jedynie niesmak, nie po poczęstunku bynajmniej, na ten nie mogłem narzekać.
Ameryka, panie!
***
Wszystkim, którzy śledzą moje niekonsekwentnie prowadzone zapiski z pobytu w stanie Waszyngton, serdeczne dzięki. Dostałem wiele miłych słów na ich temat. Swoją nierzetelność mogę jedynie tłumaczyć pracą z nieobliczalnym Andym, która po jego zerwaniu z piciem zamieniła się w wielogodzinny, codzienny mozoł. Praca, sen, praca, sen i zapomnialem o tym innym slowie na “p”.
Pozdrawiam serdecznie Lily. Nie mieliśmy okazji poznac się osobiście – jest mi miło, że podobają Ci się te krótkie moje posty na zbyslove.blogspot.com – dziękuję!
Z